Nie wiem. Nie wiem, czy to ja przyciągam dziwnych ludzi i absurdalne sytuacje, czy takowe lgną do mnie, czy może po prostu zauważam, że niektóre dni są jak czeski film. Spaceruję sobie po parku z moim psiakiem, gdy nagle zauważam helikopter. Leci. Jak to helikopter. Nie wiem, skąd i dokąd, ale nie zastanawia mnie to szczególnie- nie jestem pilotem, właścicielem tegoż helikoptera, ani nawet jego żoną (właściciela, nie helikoptera)! Idę dalej, zdążyłam o żółtej machinie zapomnieć, gdy widzę dwie biegnące dziewczynki. Chwilę po nich biegnie chłopiec. Ale wiecie, dzieci tak mają- biegają. Gorzej, że zaraz za nimi jakiś chłop. Raczej stary, niż młody, zdecydowanie nie nadążający za dziećmi. Myślę sobie "Aha, fajną sobie dzieciaki urządziły zabawę w uciekanie dziadkowi!", ale nagle on się zatrzymuje i pyta mnie "A ten helikopter, to TAM wylądował?" Ja- zdębiałam. Powiedziałam, że nie wiem (mogłam mu wytłumaczyć, że nie jestem żoną właściciela helikoptera, ale dziad poleciał dalej). Nie minęła chwila, jak zauważyłam, że się zatrzymuje i oddaje mocz (żeby nie powiedzieć szczy) pod drzewem, oczywiście zwrócony... twarzą w MOJĄ stronę. Chyba z tych emocji mu się zachciało. Kiedy wreszcie skończył (a zajęło mu to dość długo), ponowił swój bieg o życie. Wziął rozbieg i zaczął wbiegać na dość stromą górkę. Byle tylko nie przegapić HELIKOPTERA! Ślizgał się, ale uparcie dążył do celu. Jest, wbiegł! Dziwne, że się nie przewrócił. Zauważyłam, że faktycznie coś tam śmiga (jak śmigła) w oddali. Chcąc nie chcąc, niespiesznie udałam się w stronę domu (czyli również helikoptera). Zaparkował na boisku- z prawej. Z lewej, na parkingu karetka, straż i policja. Pierwsza moja myśl "Jezus Maria, bombę podłożyli, lecę po koty i komputery! I aparat!". Ale potem... zauważyłam te dzikie hordy ludzi. Z lewej- dzieciaki robiące sweet focie z helikopterem. Na wprost kobieta zdająca na bieżąco relację z tego co się dzieje przez telefon komórkowy. Z lewej, bardziej z boku, grupka nauczycielek z gimnazjum oraz grupka nauczycielek z podstawówki. Na chodniku- ludzie. Na trawniku- ludzie. Na schodach- ludzie. Na ulicy ludzie. Stoją i patrzą. Nie widzieli przecież nigdy: helikoptera, policji, straży i karetki. A nuż się czegoś dowiedzą. I potem będą mogli powiedzieć "SŁYSZAŁAŚ o tym wypadku/ bombie/ zawaleniu budynku/ ataku terrostycznym- tudzież- zombie obok basenu?! Bo ja... BYŁAM TAM!". Ja próbuję iść slalomem pomiędzy tymi ludźmi (oczywiście nie szczędząc ostrych słów na ich durne zachowanie). Boję się też, że Czeko przestraszy się jakiejś karetki, helikoptera, czy umundurowanego strażaka i w tym stresie zacznie szczekać, albo się na kogoś rzuci (jest łagodny jak baranek, ale jednak to pies, wolę dmuchać na zimne i trzymać go krótko). Jednak Czeko, uśmiechnięty (tak, tak), zadowolony, olał (nomen omen) wszystkich wokół i spokojnie udał się ze mną do domu. Może mi wytłumaczycie, dlaczego ludzie są tacy.... no, tacy właśnie. Plotkują, dyskutują, komentują- czcze gadanie, które do niczego poza kolejnymi plotkami nie prowadzą. Bo raczej na nic się nie przydadzą naszym służbom. Stoją i się gapią, zamiast zająć się robieniem obiadu (15.30 była!). Jak to się fachowo nazywa? Bo chyba nie owczy pęd... Może zasada podczepiania? Z fachową nazwą czy bez- wkurza mnie tak samo ;).
Buźka, M.
środa, 27 lutego 2013
wtorek, 26 lutego 2013
Folkowe filiżaneczki vege.
Małe dziewczynki nie lubią warzyw. Nie, nie, nie. Małe dziewczynki krzywią się na widok brukselki, kręcą nosem przed talerzem z marchewką z groszkiem i na pewno nie jedzą fasolki. Duże dziewczynki wiedzą, że warzywa są zdrowe i mają błonnik, który zapycha (przynajmniej w teorii) i zmniejsza uczucie głodu. Duże dziewczynki znają też sposoby na to, żeby warzywa były bardziej zjadliwe. No, może poza marchewką z groszkiem. Brrr.
Jakiś czas temu trafiłam do małej knajpki w Lublinie, gdzie królowały głównie wegetariańskie dania. Miałam okazję spróbować "szklaneczek". Nie jadłam szkła, za to pasty serwowane były właśnie w małych szklankach. U mnie- w filiżankach po babci. Budzą ogrom cudownych wspomnieć, smakujących bożonarodzeniowym barszczem. Barszcz... O czym ja to mówiłam...? Pasty! Pasty... Nie, nie, nie jajeczne! Jajek nie jadam w takiej postaci (ani w żadnej innej, która to postać nie jest ciastem lub koglem moglem z kakao). To były pasty z warzyw. Najbardziej zapadł mi w pamięć smak pietruszkowego pesto-musiałam je odtworzyć w domu! Ale żeby nie było jej samotnie, zrobiłam też dwa inne mazidła. Jednak to pietruszkowe pesto- albo pesto polskie ;)- okazało się hitem. Muszę Was tylko ostrzec, że jeśli macie stępione nożyki w blenderze, to może się okazać, że pasta nie będzie idealnie gładka- i np słonecznik nie zostanie zmielony. Do takich rzeczy przydaje się moździerz :). Niżej przepisy na trzy pasty i oczywiście zdjęcia.
Pietruszkowe pesto:
- 2 pęczki pietruszki
- garść słonecznika
- ząbek czosnku
- 5 łyżek oliwy z oliwek
- sól do smaku
Pietruszkę myjemy, siekamy. Słonecznik prażymy na patelni. Potem, należy wszystko porządnie zmiksować (zmoździerzyć!) i już ;)!
Pasta z fasoli i buraka.
- garść białej fasoli
- 1 burak
- 50 ml oliwy z oliwek
- zioła prowansalskie, sól, pieprz
Pasta z fasoli i rukoli:
- garść białej fasoli
- 50g rukoli
- 1 ząbek czosnku
- 5 łyżek soku z cytryny
- ostrej papryka i sól
- 5 łyżek oliwy z oliwek
Fasolę namoczyć, ugotować. I znów- miksujemy wszystko na gładką, zieloną niczym Shrek masę ;)
Pasty nadają się do wszelkiego rodzaju pieczywa. Ja podałam z pszennym chlebem, waflami ryżowymi SLIM i naturalnymi oraz z paluszkami grissini.
Zrobiłam jeszcze pasztet z... selera, ale o tym już innym razem ;).
niedziela, 24 lutego 2013
Recenzja produktów firmy Kupiec, cz. I
W piątek, z samego rana (czyli po 9, jeśli nie muszę iść do pracy :P) zawitał do nas kurier z paczką! Paczka nie byle jaka, bo z produktami firmy Kupiec. Nie raz już miałam okazję spróbować ich płatków, ryżu, czy wafli, mam też swoich ulubieńców :). Wiem, że produkty te są naturalne, wysokiej jakości i po prostu... smaczne :). Dlatego paczka sprawiła mi ogromną przyjemność! W paczce znalazły się:
- ryż pełnoziarnisty parboiled naturalny
- kasza gryczana prażona
- kaszka kuskus
- kasza jęczmienna pęczak
- fasola Piękny Jaś tyczny
- wafle ryżowe wieloziarniste Slim
- wafle ryżowe naturalne
- otręby pszenne
- płatki owsiane błyskawiczne
- płatki ryżowe błyskawiczne
- Coś na ząb owsianka malinowo- żurawinowa
- podpłomyki delikatesowe z cukrem
dużo przepisów- no i nie mogłam ich tak pominąć ;). Poniżej recenzja kilku z produktów. A niebawem nowe przepisy na blogu!
W składzie: płatki owsiane, mleko w proszku, cukier, owoce i aromat.
Wartość odżywcza 100g produktu: | |
---|---|
Wartość energetyczna | 386 kcal 1625 kJ |
Białko | 11,5 g |
Węglowodany | 64 g |
Tłuszcze | 7,2 g |
Błonnik | 9,4 g |
Bałam się, że z racji cukru, owsianka będzie za słodka, ale kwaskowata żurawina dobrze kontrastowała ze słodkimi płatkami. Małe (ładne!!!) opakowanie można zabrać ze sobą wszędzie- do pracy, na wakacje, itd. W 3 minuty możemy mieć smaczną, zdrową przekąskę bez potrzeby dźwigania większej ilości produktów. Myślę, że to raczej przekąska, niż śniadanie, bo ja się nią nie najadłam ;).
Wartość odżywcza 100g produktu: | |||
---|---|---|---|
Wartość energetyczna | 378 kcal 1595 kJ |
||
Białko | 11,9 g | ||
Węglowodany | 63 g | ||
Tłuszcze | 7,2 g |
To właśnie jeden z moich ulubionych produktów Kupca. Uwielbiam to, że nie muszę gotować płatków- bo wystarczy zalać je ciepłym mlekiem. Nie tracę czasu (również na mycie garnka oklejonego płatkami ;)), a jem pożywne śniadanie. Płatki są pyszne, sycące i w moim domu muszą być zawsze! Dziś jadłam z jabłkami, rodzynkami i cynamonem.
Wartość odżywcza 100g produktu: | |
---|---|
Wartość energetyczna | 352kcal 1495kJ |
Białko | 7,7g |
Węglowodany | 75g |
Tłuszcze | 2,4g |
.
Wafle ryżowe wieloziarniste SLIM
Lubię wafle ryżowe. Najbardziej zwykłe, z solą. Nie jadam ich w zastępstwie pieczywa- raczej jako przekąskę, coś do pochrupania. Wafle są wypiekane z ziaren brązowego ryżu, a wieloziarniste SLIM dodatkowo wzbogacone są ziarnami kaszy, kukurydzy i sezamu. Są mniej kaloryczne. I smakują mi bardziej niż te naturalne :). Chyba dlatego, że są cieńsze i przez to bardziej chrupiące :). Muszę powiedzieć, że nie tylko smak wafli przypadł mi do gustu, ale i... opakowanie. Jestem estetką, więc zwracam uwagę także na takie rzeczy. Można jeść same, na słodko, lub słono. Ja jadłam z pastami (które już jutro na blogu) i z twarożkiem (zdjęcie niżej)
Lubię wafle ryżowe. Najbardziej zwykłe, z solą. Nie jadam ich w zastępstwie pieczywa- raczej jako przekąskę, coś do pochrupania. Wafle są wypiekane z ziaren brązowego ryżu, a wieloziarniste SLIM dodatkowo wzbogacone są ziarnami kaszy, kukurydzy i sezamu. Są mniej kaloryczne. I smakują mi bardziej niż te naturalne :). Chyba dlatego, że są cieńsze i przez to bardziej chrupiące :). Muszę powiedzieć, że nie tylko smak wafli przypadł mi do gustu, ale i... opakowanie. Jestem estetką, więc zwracam uwagę także na takie rzeczy. Można jeść same, na słodko, lub słono. Ja jadłam z pastami (które już jutro na blogu) i z twarożkiem (zdjęcie niżej)
| |||||||||||||||||||||||||||||||
Buziaki, Madeleine. | |||||||||||||||||||||||||||||||
czwartek, 21 lutego 2013
Strząsaczka słów
Ciepła ręka na chłodnej okładce. Chłodna ręka na ciepłej
okładce. Długie palce znaczące kontury, cała dłoń muskająca wierzch. Słowa,
obraz. Wielkie otwarcie. Szelest pierwszych kartek pożółkłego papieru.
Brzmienie pierwszych słów w mojej głowie. Bieg oczu pomiędzy wersami. Źrenice
rozszerzają się, serce bije coraz szybciej, oddech jest płytszy. Uśmiech. Bo
już wiem, co to oznacza. Kolejna książka doznaje zaszczytu stanąć w rzędzie
Tych Ulubionych. To jak miłość od pierwszego wejrzenia. Jak zakochanie- kiedy
nie możesz doczekać się następnego spotkania, kolejnych słów, uśmiechów i łez.
Czy są stany, które mogą równać się z czytaniem porywających książek? Chyba
tylko miłość.
Właśnie skończyłam czytać Złodziejkę książek, Markusa Zusaka. Już
dawno siedziała sobie w moim komputerowym schowku- wyłącznie jako cztery słowa- dwa
tytułu i dwa dotyczące autora. To było dla mnie coś jak masthef u szafiarek.
Musiałam ją mieć w swoich długich palcach, na swoich brzydkich kolanach, pod
spojrzeniem zielonych oczu. I w końcu- dostępna w bibliotece. Zamawiam.
Odbieram. Ona cierpliwie czeka, aż zacznę tonąć w jej stronach. Na początku tylko
się rozpływam. Bo Złodziejka roztapia mnie całą. Po pierwszych stronach, serce
niemal wyskakuje mi z piersi, krzycząc Uwaga, popłyniesz! Bo wiem, że znów się
zakocham, a potem przyjdzie pustka, gdy książka się skończy. To chyba jedyny
minus czytania. Każda książka kiedyś się kończy. Szlag. I wiem- od początku, że
tu nie będzie happy endu- no bo czego innego mam się spodziewać po książce, w
której narratorem jest... Śmierć? Muszę Wam wyznać, że zaprzyjaźniłam się z
nią. Przykro mi patrzeć na to, że ma pełne ręce roboty i ani jednego dnia
wolnego. Śmierć nie odpoczywa, dzień po dniu, minuta po minucie, zbiera swe
żniwo. A w latach 1939-1945 nie nadąża z robotą. Już wiecie o czym ta książka? Znów
pochłania mnie jeden z moich ulubionych tematów do czytania. Wojna. Holocaust. Okazuje
się, że nie potrzeba pamiętników z okupacji, naocznych świadków, czy
zatrważających opisów obozu, by moje serce krwawiło. I że pół Austriak- pół
Niemiec, który nie brał udziału w Tej Wojnie, może napisać tak niesamowitą
książkę. Może chciał pokazać, że nie każdy Niemiec był zły. Że w III Rzeszy
również ginęli cywile- matki, dzieci, pierwsze miłości. Że tam również
okazywano człowieczeństwo, że ratowano Żydów. Może. Nie zastanawiam się nad
tym. Zbyt mocno oddziałują na mnie SŁOWA Zusaka, by myśleć nad takim ich celem.
Właśnie o słowa tu chodzi, bo Zusak pisze niesamowicie. Inna jest tu również chronologia. Książka jest opowieścią Śmierci o pewnej dziewczynce. Czasami jednak, Śmierć zagalopowuje się i wybiega w przeszłość. Może chce nas ostrzec przed złymi wydarzenia wcześniej? Byśmy za bardzo nie przywiązywali się do bohaterów, bo mają mało czasu... Tyle w Złodziejce książek poezji, tyle obrazów,
tyle piękna. Piękna jest Liesel- tytułowa Złodziejka ze swoją miłością do książek
i słów. Piękna (choć cierpka) jest miłość ludzi z Himmelstrase, a absurdalnie
piękne są rysunki Maxa, przedstawiające Hitlera, wybierającego wąsiki i słoiki ze strachem i
nienawiścią. Cudownie też znaleźć szczyptę humoru, gdy wszyscy wzajemnie
wyzywają się Saukerl i Saumensch, oraz Arschloch – to dopiero przejaw miłości ;). Piękne jest też to, że
Zusak zostawia czytelnika z zastygłym słowem
dlaczegodlaczegodlaczego? bębniącym
w głowie. I przestrzega, że słowa potrafią również być złe. A może to nie słowa? Chyba raczej ludzie, którzy potrafią dobrze się nimi posługiwać. Bo albo zasiejesz słowo i wyrośnie z niego drzewo, którego owocami będą miłość, dobro i radość, albo podlewając drzewo nienawiścią i złem, otrzymasz te równie nienawistne i złe owoce. Masz wybór. Zastanów się, czego chcesz i co zamierzasz zrobić. A nuż Twoje życzenie się spełni, a świat złakniony słów, pójdzie za Tobą mordować miliony. Słowa....
Fragment bajki napisanej dla i o Liesel.
wtorek, 19 lutego 2013
Cytrynowa kura :).
Coś ostatnio same przepisy u mnie! Mam ferie, więc trochę więcej czasu na gotowanie- i robienie zdjęć w dziennym świetle. Paradoksalnie mam mniej czasu na czytanie- bo 40 minutowa podróż pociągiem do pracy jest zdecydowanie lepszym momentem, niż czas, gdy siedzę w domu- tutaj zawsze znajdzie się coś, co odciągnie moją uwagę od lektury ;). Dziś przedstawiam jeden z wielu sposobów na kurczaka- to kolejny przepis podpatrzony u przyjaciółki (tej od Izabelotki ). Uwielbiam dania, które można przyrządzić w kilka minut, a nie są półproduktami, czy fastfoodami. Taka jest właśnie cytrynowa kura, czyli piersi z kurczaka w cytrynowym sosie.
Potrzebne są tylko:
filet z piersi kurczaka
cytryna
sól
pieprz
mąka
mleko
olej do smażenia
Filet myjemy, pozbawiamy go błon, odcinamy polędwiczki. Pierś kroimy w poprzek tak, by z jednej części powstały 2 cieńsze. Solimy, a następnie obtaczamy w mące. Podsmażamy na niewielkiej ilości oleju dosłownie chwilę z obu stron. Następnie wyciskamy sok z cytryny, zalewamy niewielką ilością mleka i dodajemy pieprzu do smaku. Dusimy mięso jeszcze kilka chwil i... gotowe!
Ja podałam kurczaka z żółtym ryżem (do ryżu parboiled, podczas gotowania, dodałam kurkumy) i z sałatką z rukoli, słonecznika (podprażonego na patelni) i pokruszonej fety- doprawiłam ją tylko oliwą i sokiem z cytryny. Dobrze się to wszystko komponuje :). Ryż radzę wstawić wcześniej, bo kurczaka zrobicie dosłownie w parę minut :).
Smacznego, Madeleine.
poniedziałek, 18 lutego 2013
Bez czego nie mogę się obejść w kuchni?
Mówiłam Wam ostatnio o eksperymentowaniu w kuchni. Lubię to robić, jednak są produkty, bez których nie wyobrażam sobie gotowania. Część z nich (przyprawy, produkty suche) mam w domu zawsze. Nie będę mówiła o rzeczach typu mąka, cukier, chleb, bo to byłoby mało ciekawe :P.
Hmmm... Jak by tu zacząć? Częstotliwością używania, wielkością, alfabetycznie? Może zacznę nietypowo (bo to typowe dla mnie ;))- od końca, czyli od przyprawiania. Poza solą i pieprzem, których raczej wymieniać nie muszę, zawsze mam (i często używam): oregano, bazylię, czosnek, curry, kurkumę, słodką i ostrą paprykę. Oregano pierwsze- bo od kiedy 13 lat temu zjadłam pizzę z dodatkiem tego ziółka, przepadłam całkowicie, zakochałam się bez pamięci i bez reszty oddaję mu cześć! Uwielbiam i stosuję do wielu rzeczy- do pizzy, bułeczek serowych, potraw ze szpinakiem... Podobnie sprawa ma się z czosnkiem- jest świetnym dodatkiem do kurczaka, szpinaku, sosów, makaronu, itp. Bazylia sprawia, że moja zupa pomidorowa nie jest typowo polską zabielaną zupą ;). Kurkuma nadaje piękny żółty kolor- np ryżowi, a curry zamienia kurczaka w orientalny przysmak. Obu papryk używam do przyprawiania m.in. mięs.
Jeśli już jesteśmy przy mięsach, to często przyrządzam kurczaka. Jest mnóstwo przepisów, które pozwalają na zrobienie go wiele razy całkiem nowej odsłonie. Mogę zdradzić Wam pewien sekret oszczędzania czasu i pieniędzy. Kupujcie całego kurczaka i poproście panią w sklepie, by Wam go podzieliła (u nas w jednym sklepie robią to za darmo, z wielką chęcią :)). Pierwszego dnia wybierzcie jedną część kurczaka (u mnie najczęściej najpierw zostają pożarte kurczakowe piersi), a resztę włóżcie do zamrażarki. Będziecie miały jeszcze co najmniej dwa obiady- udka i zupę na korpusie i skrzydełkach. Niedługo zamieszczę przepisy, które z takiej ilości pozwolą Wam wyczarować obiad dla 3-4 osób :). Idźmy dalej... Ostatnio zasmakowałam w szpinaku. Zarówno świeżym, jak i mrożonym. Jako nadzienie do mięs, tart, jako składnik sałatki, itd. No, w każdym razie, zielony przysmak Papaya na dobre zagościł w moim menu. Drożdże! Bo uwielbiam wypieki z dodatkiem tych... grzybów :D. I te słodkie, i te niesłodkie wcale- wypieki drożdżowe zdecydowanie mnie kręcą ;). Płatki owsiane, otręby i zarodki ze zbóż. W tych drobinkach jest tyle zdrowia, że aż się w glowie nie mieści (w brzuchu też- dzięki błonnikowi ;)). Płatki owsiane jem na na śniadanie. Używam ich również do przyrządzenia koktajli- i tu pojawiają się nasze otręby i zarodki, które czasem stanowią dodatek do zup, a nawet są świetną bazą panierki do mięsa. Ryż parboiled i kasza kuskus. Kuskus, bo przy swojej błyskawiczności nie traci nic z pyszności ;). A dlaczego ryż parboiled? Bo jest twardszy, niż zwykły (białego ryżu używam głównie do zup), nie skleja się i ma świetny smak. Makarony. Wszelkie! Ale głównie penne, kokardki i świderki. Uwielbiam makaron, szczególnie te grubsze formu (bo już nitki i spaghetti nie budzą takiego entuzjazmu na moim podniebieniu). Z makaronem, jak z kurczakiem- jest tyle przepisów, że ciągle można podawać coś innego. Jest jeszcze dużo więcej produktów, które rozgościły się w mojej kuchni na stałe. Jednak nie będę wypisywać wszystkich, bo do jutra bym nie skończyła :P. Podałam takie, z które mają wszechstronne zastosowanie, dzięki czemu prawie każdy może znaleźć coś dla siebie :).
Buziaki, Madeleine.
Ps. Bez czego nie istnieje Wasza kuchnia?
Hmmm... Jak by tu zacząć? Częstotliwością używania, wielkością, alfabetycznie? Może zacznę nietypowo (bo to typowe dla mnie ;))- od końca, czyli od przyprawiania. Poza solą i pieprzem, których raczej wymieniać nie muszę, zawsze mam (i często używam): oregano, bazylię, czosnek, curry, kurkumę, słodką i ostrą paprykę. Oregano pierwsze- bo od kiedy 13 lat temu zjadłam pizzę z dodatkiem tego ziółka, przepadłam całkowicie, zakochałam się bez pamięci i bez reszty oddaję mu cześć! Uwielbiam i stosuję do wielu rzeczy- do pizzy, bułeczek serowych, potraw ze szpinakiem... Podobnie sprawa ma się z czosnkiem- jest świetnym dodatkiem do kurczaka, szpinaku, sosów, makaronu, itp. Bazylia sprawia, że moja zupa pomidorowa nie jest typowo polską zabielaną zupą ;). Kurkuma nadaje piękny żółty kolor- np ryżowi, a curry zamienia kurczaka w orientalny przysmak. Obu papryk używam do przyprawiania m.in. mięs.
Jeśli już jesteśmy przy mięsach, to często przyrządzam kurczaka. Jest mnóstwo przepisów, które pozwalają na zrobienie go wiele razy całkiem nowej odsłonie. Mogę zdradzić Wam pewien sekret oszczędzania czasu i pieniędzy. Kupujcie całego kurczaka i poproście panią w sklepie, by Wam go podzieliła (u nas w jednym sklepie robią to za darmo, z wielką chęcią :)). Pierwszego dnia wybierzcie jedną część kurczaka (u mnie najczęściej najpierw zostają pożarte kurczakowe piersi), a resztę włóżcie do zamrażarki. Będziecie miały jeszcze co najmniej dwa obiady- udka i zupę na korpusie i skrzydełkach. Niedługo zamieszczę przepisy, które z takiej ilości pozwolą Wam wyczarować obiad dla 3-4 osób :). Idźmy dalej... Ostatnio zasmakowałam w szpinaku. Zarówno świeżym, jak i mrożonym. Jako nadzienie do mięs, tart, jako składnik sałatki, itd. No, w każdym razie, zielony przysmak Papaya na dobre zagościł w moim menu. Drożdże! Bo uwielbiam wypieki z dodatkiem tych... grzybów :D. I te słodkie, i te niesłodkie wcale- wypieki drożdżowe zdecydowanie mnie kręcą ;). Płatki owsiane, otręby i zarodki ze zbóż. W tych drobinkach jest tyle zdrowia, że aż się w glowie nie mieści (w brzuchu też- dzięki błonnikowi ;)). Płatki owsiane jem na na śniadanie. Używam ich również do przyrządzenia koktajli- i tu pojawiają się nasze otręby i zarodki, które czasem stanowią dodatek do zup, a nawet są świetną bazą panierki do mięsa. Ryż parboiled i kasza kuskus. Kuskus, bo przy swojej błyskawiczności nie traci nic z pyszności ;). A dlaczego ryż parboiled? Bo jest twardszy, niż zwykły (białego ryżu używam głównie do zup), nie skleja się i ma świetny smak. Makarony. Wszelkie! Ale głównie penne, kokardki i świderki. Uwielbiam makaron, szczególnie te grubsze formu (bo już nitki i spaghetti nie budzą takiego entuzjazmu na moim podniebieniu). Z makaronem, jak z kurczakiem- jest tyle przepisów, że ciągle można podawać coś innego. Jest jeszcze dużo więcej produktów, które rozgościły się w mojej kuchni na stałe. Jednak nie będę wypisywać wszystkich, bo do jutra bym nie skończyła :P. Podałam takie, z które mają wszechstronne zastosowanie, dzięki czemu prawie każdy może znaleźć coś dla siebie :).
Buziaki, Madeleine.
Ps. Bez czego nie istnieje Wasza kuchnia?
sobota, 16 lutego 2013
Czekolodowo- bananowe muffinki.
Lubię Nigellę Lawson. Za jej zaraźliwy uśmiech, pogodę ducha, cudne dania i to, jak opisuje je w książkach. Podoba mi się to, że lubi ułatwiać sobie życie- i gotowanie. Mam tylko nadzieję, że moje biodra nie rozrosną się do takich rozmiarów ;). Często odtwarzałam przepisy po obejrzeniu któregoś odcinka programu Nigelli. A w domu mam jej książkę, o tę:
Właśnie w niej znalazłam przepis na błyskawiczne muffinki czekoladowe, wzbogacone... bananami!
Kiedyś nie przepadałam za bananami, ani za rzeczami z ich dodatkiem. Teraz nawet je polubiłam. A w tym przepisie nadają muffinkom wilgotności i sprawiają, że nie są mączno- cukrowym ciastem. Babeczki zrobiłam dawno temu, w międzyczasie troszkę ulepszyłam przepis- dodaję więcej kakao, a co za tym idzie, muszę trochę rozrzedzić ciasto- dolewam niewielką ilość mleka.
Składniki na 12 przepysznych muffinek:
3 dojrzałe banany
pół szklanki oleju
2 jajka
100 g cukru
225 g mąki pszennej
pół łyżeczki soli
6 łyżek ciemnego kakao
1 łyżeczka sody oczyszczonej
ewentualnie trochę mleka
Najpierw rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni, przygotowujemy formę na muffinki- wykładamy je papilotkami (mi zabrakło, więc użyłam pociętego papieru do pieczenia). Rozgniatamy banany widelcem, dolewamy olej (cały czas rozgniatając). Potem czas na wbicie jajek i wsypanie cukru. Mieszamy, aż będzie miało jednolitą konsystencję- można użyć miksera. W innym naczyniu łączymy mąkę, sodę, sól i kakao. Łączymy wszystko, dodajemy mleka, jeśli ciasto jest bardzo gęste (a raczej będzie). Napełniamy foremki masą (ok 1,5 dużej łyżki na jedną), wkładamy do piekarnika na ok 15-20 minut. Wyjmujemy i pożeramy wszystkie!
Właśnie w niej znalazłam przepis na błyskawiczne muffinki czekoladowe, wzbogacone... bananami!
Kiedyś nie przepadałam za bananami, ani za rzeczami z ich dodatkiem. Teraz nawet je polubiłam. A w tym przepisie nadają muffinkom wilgotności i sprawiają, że nie są mączno- cukrowym ciastem. Babeczki zrobiłam dawno temu, w międzyczasie troszkę ulepszyłam przepis- dodaję więcej kakao, a co za tym idzie, muszę trochę rozrzedzić ciasto- dolewam niewielką ilość mleka.
Składniki na 12 przepysznych muffinek:
3 dojrzałe banany
pół szklanki oleju
2 jajka
100 g cukru
225 g mąki pszennej
pół łyżeczki soli
6 łyżek ciemnego kakao
1 łyżeczka sody oczyszczonej
ewentualnie trochę mleka
Najpierw rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni, przygotowujemy formę na muffinki- wykładamy je papilotkami (mi zabrakło, więc użyłam pociętego papieru do pieczenia). Rozgniatamy banany widelcem, dolewamy olej (cały czas rozgniatając). Potem czas na wbicie jajek i wsypanie cukru. Mieszamy, aż będzie miało jednolitą konsystencję- można użyć miksera. W innym naczyniu łączymy mąkę, sodę, sól i kakao. Łączymy wszystko, dodajemy mleka, jeśli ciasto jest bardzo gęste (a raczej będzie). Napełniamy foremki masą (ok 1,5 dużej łyżki na jedną), wkładamy do piekarnika na ok 15-20 minut. Wyjmujemy i pożeramy wszystkie!
Kulinarne eksperymenty!
Ostatnio mam silną potrzebę eksperymentowania w kuchni. Chcę przyrządzać i smakować nowości. Wykorzystać nowe składniki, a stare przepisy udoskonalić. Ostatnio zrobiłam placki z otrębami- to było coś pomiędzy pacakes, a omletami. Na pewno wrzucę tu przepis, ale jeszcze nie dziś, bo zdjęcia wyszły kiepskie, a je się również oczami :). Dziś będzie co innego. Dla mnie makaron z owocami morza nie jest nowością, ale dzisiejsza odsłona wzięła się właśnie z chęci eksperymentowania. Na zakupy udałam się bez... listy, za to z burczącym brzuchem. Gorszego połączenia chyba nie ma. Trzymałam się jednak tego, że mam kupić składniki na 2 obiady, plus ewentualnie rzeczy śniadaniowe (płatki, muesli, jogurty) i "cośdochleba". Wiedziałam, że jutro będzie tarta ze szpinakiem (to mój kolejny eksperyment), ale co będzie dziś...? Chyba coś z makaronem. Udałam się więc na poszukiwania makaronu. Bo, postanowiłam, że to tym razem nie będzie penne, farfalle, czy spaghetti- o, nie! Wezmę taki makaron, jaki mi się SPODOBA, a potem wymyślę, co z nim zrobię. Dawno chciałam zrobić nadziewane makaronowe muszle. Jednak, kiedy zobaczyłam cenę: prawie 11 zł za pół kilo, to przeszła mi na nie ochota. Zobaczyłam uszka, czyli dischi volanti i zaprosiłam je do swojego koszyka. Kiedy przyjrzałam się kształtowi makaronu, mocno uderzyło mnie (w czoło) słowo KALMARY, które potem zmieniło się w słowo KREWETKI. W moim brzuchu burczało coraz bardziej, ale wiedziałam już czego szukać. Jak na złość, wszędzie były tylko duże krewetki, co zupełnie nie pasowało do mojego dania. Po wizycie w czwartym sklepie, zdecydowałam się, że wezmę mieszankę owoców morza. Wyszło tak:
Żeby odtworzyć danie ze zdjęcia potrzebujecie:
makaronu typu uszka (zawsze mam problem z ilością makaronu na osobę, ale zauważyłam, że 400 gramowe opakowanie starcza na trzy porcje)
mieszkanki owoców morza/ kalmarów/ krewetek (250 g to dwie porcje)
soku z cytryny
oleju i oliwy
soli, pieprzu, czosnku i natki pietruszki (ja użyłam niewielkiej ilości suszonej natki z ogródka babci, a świeża posłużyła mi do ozdoby)
Makaron gotujemy- żadna filozofia. Na patelnię z odrobioną oleju wrzucamy owoce morza. Kiedy zmiękną i część wody odparuje (z reszty będzie sos!), dodajemy sok z cytryny i wszystkie przyprawy. Dusimy. Na talerze rozkładamy makaron i owoce morza, polewamy odrobiną oliwy z oliwek, ozdabiamy natką i już. Łatwe, szybkie i przyjemne. Lubię takie dania :).
Żeby odtworzyć danie ze zdjęcia potrzebujecie:
makaronu typu uszka (zawsze mam problem z ilością makaronu na osobę, ale zauważyłam, że 400 gramowe opakowanie starcza na trzy porcje)
mieszkanki owoców morza/ kalmarów/ krewetek (250 g to dwie porcje)
soku z cytryny
oleju i oliwy
soli, pieprzu, czosnku i natki pietruszki (ja użyłam niewielkiej ilości suszonej natki z ogródka babci, a świeża posłużyła mi do ozdoby)
Makaron gotujemy- żadna filozofia. Na patelnię z odrobioną oleju wrzucamy owoce morza. Kiedy zmiękną i część wody odparuje (z reszty będzie sos!), dodajemy sok z cytryny i wszystkie przyprawy. Dusimy. Na talerze rozkładamy makaron i owoce morza, polewamy odrobiną oliwy z oliwek, ozdabiamy natką i już. Łatwe, szybkie i przyjemne. Lubię takie dania :).
środa, 13 lutego 2013
Dotyk
Foto: Anna Borowicz: nieoceniampookladce.blogspot.com
A jakie są Wasze wspomnienia? Naznaczone dotykiem, obrazem, dźwiękiem...? Chętnie poczytam o tych najmilszych :).
Buziaki, M.
czwartek, 7 lutego 2013
Tłuste wyniki Candy!
Miałam nagrać film, aaaaale jakoś nie miałam weny :P. Za to zdjęcia z losowania SĄ! Żeby nie przedłużać... Foremki i zakładki wygrywa........ EWAY! Gratuluję, jutro leci przesyłka ;).
Chciałam Wam jeszcze szybciuteńko pokazać, jaki piękny przepiśnik przyszedł dziś pocztą. Jestem w nim absolutnie zakochana! Jest fioletowy, jest retro, jest stylowy i mogę w nim umieścić wszystkie przepisy. Żebym tylko miała ładniejsze pismo :P. Cóż, niektórych rzeczy nie da się kupić ;)... Zeszyt to, oczywiście, dzieło Karo . Polecam jej przepiękne notesy, kalendarze, plannery, albumy, itp. Zdjęcia robione przy moich cudnych lampkach, które wpływają na kolor- w rzeczywistości przepiśnik jest bardziej fioletowy :).
A jak się udał Tłusty Czwartek, Kochani? Ja naszukałam się pączka idealnego, co skończyło się skrajnym wykończeniem nerwowym- tak to jest, jak się ma zbyt wygórowane wymagania (bo z lukrem, nie z pudrem i z różą, nie z marmoladą)- zostaje się z niczym, a potem bierze się prawie cokolwiek, żeby nie umrzeć z głodu i frustracji :P. Cmok, M.
Chciałam Wam jeszcze szybciuteńko pokazać, jaki piękny przepiśnik przyszedł dziś pocztą. Jestem w nim absolutnie zakochana! Jest fioletowy, jest retro, jest stylowy i mogę w nim umieścić wszystkie przepisy. Żebym tylko miała ładniejsze pismo :P. Cóż, niektórych rzeczy nie da się kupić ;)... Zeszyt to, oczywiście, dzieło Karo . Polecam jej przepiękne notesy, kalendarze, plannery, albumy, itp. Zdjęcia robione przy moich cudnych lampkach, które wpływają na kolor- w rzeczywistości przepiśnik jest bardziej fioletowy :).
A jak się udał Tłusty Czwartek, Kochani? Ja naszukałam się pączka idealnego, co skończyło się skrajnym wykończeniem nerwowym- tak to jest, jak się ma zbyt wygórowane wymagania (bo z lukrem, nie z pudrem i z różą, nie z marmoladą)- zostaje się z niczym, a potem bierze się prawie cokolwiek, żeby nie umrzeć z głodu i frustracji :P. Cmok, M.
środa, 6 lutego 2013
Tłusta środa
Niedobrze mi. W moim domu śmierdzi niczym w kejefsi. Dziś pierwszy raz w życiu zrobiłam faworki. Na razie nie jestem w stanie stwierdzić, czy są genialne, bo mi smażenie odebrało apetyt. Ja w ogóle jestem wrażliwa na zapachy :P. Podobno są dobre. Te dwa, które spróbowałam, też mi smakowały :D. Faworki zrobiłam tak:
wzięłam:
4 żółtka
ok 400 g mąki
trochę wody
łyżkę octu
Wszystko zagniotłam- dodając po trochu mąki- bo się kleiło :>. Włożyłam uformowaną ciastową kulę na godzinę do lodówki, a po wyjęciu pobiłam ją drewnianą kulką (aż mnie ręce bolały!)- to podobno ważny etap, bo dzięki temu faworki się napowietrzają ;). Rozwałkowałam (cieniutenieńko!), pocięłam na paski- w każdym zrobiłam niewielkie przecięcie i uformowałam faworki. Potem do mocno rozgrzanego oleju, którego w (wysokim) garnku było duuuuuużo, wrzucałam po kilka i wyjmowałam, kiedy były zarumienione (zawstydziły się chyba). Posypałam pudrem i voila. A teraz wietrzę. Potem będę sprzątać, bo wygląda, jakby śnieg napadał w całym domu :P... Jutro rzucę się na pączki- piekarniane, bo niestety Tłusty Czwartek wypada nieoczekiwanie w... czwartek (czwartkodziałek!) i czasu na smażenie nie będzie. Wrzucam zdjęcia faworków i łasuchów, które zażądały zapłaty za sesję...
Ps. Wyniki Candy późnym wieczorem, albo jutro (raczej jutro :P)!
poniedziałek, 4 lutego 2013
Kocham... światło.
źródło: http://simplyhandmade.typepad.com/.a/6a0148c7e96f7c970c0168eb9b4661970c-800wi
źródło: http://dn3xvn5nu3tgm.cloudfront.net/fotki/upload/25/33/72/2533721122721249162.jpg
źródło: http://favim.com/image/19575/
źródło: http://angelika1.pinger.pl/p/8
źródło: http://www.gourmet.com/images/food/2009/07/fo-pincus-lights-in-sky-608.jpg
źródło: http://isabellnwedin.blogspot.com/2012_01_01_archive.html
źródło: http://www.shelterness.com/15-ideas-to-hang-christmas-lights-in-a-bedroom/pictures/14204/
źródło: http://favim.com/image/169770/
źródło: http://www.mymodernmet.com/profiles/blogs/guillaume-gaudet-quiet-nyc
Miało być zdjęcie lampek, jak znajdę kabelek, więc będzie- z Czarnuszką ;).
Przypominam o Candy: tutaj . Macie czas do jutra do północy :).
Subskrybuj:
Posty (Atom)