czwartek, 5 marca 2015

Gniew

Uwaga: Mały spojler o książce Z. Miłoszewskiego- "Gniew".
  
Oszltyn, 11 jezior, Gniew Zygmunt Miłoszewski, prokurator Szacki, recenzja książki

- Mamo, miałyśmy porozmawiać o zakończeniu Gniewu. Bo ja już to przeczytałam przedwczoraj.
- No i jak to rozumiesz?
- Mamo, jak ja się wkurzyłam. No wkurwiłam się nawet. Ten tytuł to nie jest przypadkowy, bo ja czułam taki gniew, w ogóle nie mogłam spać przez pół...
- No dobrze, ale jak to rozumiesz?
- Mamo, przecież ja ci opowiadam o tym, co czuję! O emocjach towarzyszących mi podczas czytania książki. A Ty to bagatelizujesz!
- No, i co według ciebie oznacza zakończenie?
- Mamo! No przecież próbuję do tego dojść, dasz mi skończyć?
- No?
- Więc jak już tak strasznie się wkurzyłam, to miałam taką kompletną pustkę w głowie, że stwierdziłam, że nie wiem. Że w ogóle nie wiem NIC. I ta szczoteczka!!!!!!!
- No ale jak sądzisz, co się stało?
- A ty?
- A ty?!
- Mamo, nie wiem. Bo najpierw nie wiedziałam nic. A potem, jak już nie spałam przez pół nocy, to zaczęłam wymyślać, bo wiesz, ta szczoteczka. Ona tam LEŻAŁA. I pomyślałam, że to gps, wiesz, że sygnał nadawała, żeby oni go mogli znaleźć, albo że to dyktafon, albo jakiś inny sprzęt,  że jak on mu ją pokazał spod marynarki, to kliknął, a wtedy przyjechała policja. Bo on z nią współpracował!
- A ja pomyślałam, że ta szczoteczka to do więzienia. Taki symbol. Że chce się oddać w ręce policji, bo przecież zabił, to nie była jakaś jego fantazja. Bo ja już pod koniec sama nie wiedziałam, czy to było naprawdę.
- No. Ale szczoteczka została.
- Została.
- DLACZEGO?!
 
 
Drugą część trylogii o prokuratorze Szackim już wychwalałam. Ziarno prawdy zaintrygowało mnie  tak, że nie mogłam się oderwać. Gniew pociągał mnie prawie równie mocno. Główny bohater nadal mroczny, bezkompromisowy, szaroelegancki. Kompozycja świetna, autor z każdym zdaniem buduje napięcie, niemalże od samego początku jest makabrycznie, nie brakuje jednak humoru (czarnego, ale zawsze), tak charakterystycznego dla Miłoszewskiego.  Ponadto znów porusza ważny temat- tym razem problem przemocy domowej. Aż chce się zatrzymać w półsłowa i zastanowić się, ile razy, słysząc lub widząc coś niepokojącego, odwracaliśmy wzrok, podkręcaliśmy głośność w telewizorze, uspokajaliśmy sumienie słowami Nie moja sprawa. Miłoszewski jednak nie pozwala nam się zbyt długo się zastanawiać- ani w trakcie książki- bo akcja wciąga, ani zaraz po jej zakończeniu. Pomyślałam też, że Miłoszewski pięknie pokazuje, że słowo nigdy nie ma racji bytu. Nigdy (sic!) nie jesteśmy w stanie stwierdzić z całą pewnością, jak zachowalibyśmy się w danej sytuacji, ani do czego mogą doprowadzić nas jątrzące się emocje, w tym tytułowy gniew. Skoro już mowa o gniewie... Jak ja się na koniec zdenerwowałam! Wydawało mi się, że jestem przygotowana na otwarte zakończenie, które niczego nie wyjaśnia, a wręcz odjaśnia. Że jestem gotowa na pożegnanie z panemteo, skoro jego Stwórca dokonał decyzji, że trzy tomy to wystarczająca ilość. Ale nie. Bo do cholery jasnej, co oznaczała ta szczoteczka?! I w posłowiu: Tralalala, koniec z kryminałami, trutututu, do zobaczenia, Z. Ja mu dam do zobaczenia! Co się stało ze sztywniackim prokuratorem? I co ta szczoteczka?! Czytaliście Gniew? Bo jeśli tak, to ja czekam. Czekam na Wasze interpretacje. Co się stało z Szackim i z tą drugą osobą (wcale już tu nie spoilerowałam i teraz dużo da, że nie powiem, o kogo chodzi)? Ciekawa też jestem, czy widzieliście ekranizację Ziarna prawdy z Więckiewiczem, jak odbieracie film i obsadę, i czy Waszym zdaniem warto iść do kina. Bo ja jeszcze nie widziałam. Za to niedługo chyba zacznę zachowywać się jak psychofanka, czy tam groupie i odwiedzać miasta, w których mieszkał Szacki. Warszawę już znam. Pozostał Sandomierz i Olsztyn. (właśnie wpadłam na pomysł odbywania wycieczek szlakiem bohaterów ulubionych książek...)
 
PS. Mam dużo nowych książek. Czytałam Żulczyka, zamierzam Adamczyka. Przedwczoraj połknęłam Klarę Izy Kuny, a teraz pochłaniam... Pochłaniacz Bondy. Wróciłam do pożerania tekstów drukowanych. Smakują mi jak nigdy. Dobrego czwartku, kochani. Chwili wytchnienia na przeczytanie książki. Albo zrobienie czegoś innego, co sprawia Wam przyjemność. Bądźcie dla siebie dobrzy!

Ps.1 Czy wiecie, że w granicach Olsztyna leży 11 jezior? ;)

Całuję,
gniewna M.

 

czwartek, 12 lutego 2015

Bo jak kran odkręcam, to mi się krople wykraplają*.

Zaspałam. We wtorek. Malowniczo, koncertowo. O 6.55 dzwoni (do mnie) budzik. Dzwoni, więc odbieram. Naciskam co popadnie. Czyli dwa razy zielony- chyba... Nie działa, nadal dzwoni. Orientuję się, że żeby wyłączyć budzik, należy nacisnąć czerwony przycisk. Robię to. Okazuje się, że taka kombinacja usypia budzik na amen, pomijając 17 moich pięciominutowych drzemek. Zasypiam. Budzę się. Natychmiast dopada mnie silne przekonanie, że coś jest nie tak. Słabą pospaniową dłonią sięgam po leżący obok telefon. Ósma czternaście. Nie wiem, jakie są dwa najpiękniejsze słowa, które można wypowiedzieć z samego rana zaspanym głosem. Pewnie kocham cię, albo zwyczajne dzień dobry, jeśli wypowiadane ładnymi ustami. Moje pierwsze dwa słowa? Ja pierdolę. Co dziwne, nie zrywam się, nie zaczynam w popłochu zakładać bielizny, dwóch różnych skarpetek, olewając rozczesanie włosów. Zasypiając ponad godzinę, nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko poddać się karmie, i jechać godzinę później, niż powinnam.
 
Kobieta pracująca jestem! Żadnej pracy się nie boję. Naprawianie kranu.
 
A poza tym, co u mnie? Próbuję zwolnić tempo. Trochę mi się udaje, bo są ferie, i mam mniej pracy, nie mam wolontariatu, lekcji hiszpańskiego i francuskiego. Nawet nie szłam ostatnio na lekcje pianina. Tylko na pole dance uczęszczam i nabijam kolejne siniaki na stopach, ramionach i biodrach. Udaję, że uprawiam slowblogging - że z własnego wyboru nie wrzucam trzech postów tygodniowo, tylko wysmarowuję wysmakowane zdania i składam je w coś wartego przeczytania (ha. ha.).
 
A w weekend była Iza! Miał być szał, imprezy, drinki z parasolką, karnawał w Rio na Górnym Śląsku. Skończyło się na tym, że wymieniłyśmy się zarazkami i w niedzielę obudziłyśmy się takie chore i z takim (kacowym?! jak to możliwe?!) bólem głowy, że zaczęłyśmy się zastanawiać, czy aby na pewno w sobotę nigdzie nie byłyśmy, czy może była TAKA impreza, że nawet nie pamiętamy, że w niej uczestniczyłyśmy. Zanim jednak nastąpił kac, próbowałam swoich sił w byciu Złotą Rączką. Bo od dłuższego czasu w łazience kapała woda. Musisz coś zrobić z tym kranem, powiedział M.- bo rachunki za wodę będziesz miała ogromne- dodał. Dlaczego w łazience kapie ci woda? - pyta inny, a ja mam ochotę powiedzieć, że dla KAPrysu, kurwa. Ale to później, bo najpierw, jak głupia, tłumaczę się ze swojej przestrzeni życiowej i z tego, że tu były wymieniane głowice, gałki i uszczelki i ciągle coś się psuje, i będę musiała kupić baterię, i że jasne, może mi wymienić, jeśli chce, ale to nie dziś. A z każdym kolejnym dniem, woda leciała większym strumieniem, w miednicy przybywało, licznik nabierał prędkości. Co gorsza, woda leciała nawet, gdy zakręciłam zawór. By zrobić herbatę, nadstawiałam garnek (aha, bo w tym samym czasie spaliłam czajnik) i dawałam sygnał (ani świetlny, ani dymny, ani komórkowy, zwyczajny, krzykiem) Izie: JUUUUŻ! Iza odkręcała zawór, czekała, aż spłynie wystarczającej ilości chlorowanego płynu z Goczałkowic i aż drugie: JUUUUŻ! pozwoli jej na fajrant. Śmiejemy się, że jak wyjedzie, będę musiała dać ogłoszenie, że najmę do pracy do manipulowania zaworem z wodą, ewentualnie do naprawy baterii. Nie wzywam hydraulika, bo wszyscy polscy przystojni hydraulicy już dawno emigrowali i teraz przepychają rury Francuzkom, a tu zostały stare dziady. Przylazłby taki, świecił rowem, śmierdział wódą, komentował moją nieporadność, a za wymianę uszczelki, zgarnął 50 złotych. Nie. Nie zgadzam się. Nie pozostaje mi nic innego, jak zmierzyć się z kranem w pojedynkę, w boju o niezależność. Otwieram skrzynkę z narzędziami (wcześniej, przewracając nie-swój-rower, kurwując na czym świat stoi, przeklinając w myślach wszystkie pedały rowerowe oraz owych pedałów właściciela, cedząc przez zęby, że mógłby pedały i resztę roweru zabrać.) i wyjmuję wszystkie możliwe klucze i śrubokręty. Manipuluję narzędziami, dokręcam głowicę. Nic to nie daję. Wymieniam głowice w łazience na te z kuchni. Zakrzykuję do Izy, że jak to naprawię, to żaden facet nie będzie mi już potrzebny.  Gdy wszystkie śrubki są na miejscu, powiadamiam Rudą, że nie kapie, na co ona pyta, czy odkręciłam zawór. Jasne, że nie. Odkręcam. Woda z baterii wypływa niczym Niagara, słyszę też głośny syk dochodzący zza ściany i jeszcze głośniejsze, strwożone: Maaaaaadziaaaaaaa! (ze strachu zapomniała, że zwykle mówi do mnie po nazwisku) Stóóóóój!!!!!!!!!!!! Wiedziałam, że nie zakręciłam głowic w kuchni, przecież. Nie przewidziałam jednak w moim humanistycznym umyśle, że jak zostawię tam taki otwór, to kranówka wytryśnie z niego radośnie w rytmie dubstepu, zalewając CAŁĄ kuchnię. Nie przesadzam, dobrze, że okna nie wybiło. Przychodzę obejrzeć straty. Wszystko pływa, ja umieram ze śmiechu, wyobrażając sobie jak ta woda wystrzela poziomo, strasząc Izę i cały mój zwierzyniec. Zmieniam gałki. Kiedy zawór jest zakręcony - kapie. Kiedy odkręcony - nie da się zakręcić wody gałką. Już się nie śmieję, wpadam w stan lekkiej irytacji. Zastanawiamy się wspólnie, komu zrobić przemiłą niespodziankę, zjawiając się z walizką i mini zoo na progu, mówiąc: sorry, mam w domu wszystko popsute, wprowadzam się, póki samo się nie naprawi. Postanawiamy też, że następnego dnia wykąpiemy się na basenie - czynu dokonujemy. Sauna i jacuzzi na chwilę polepsza nasz stan zdrowia, po południu możemy grać w gry (nie w domu, żeby nie słyszeć irytującego kapania).

W razie, gdybyście byli ciekawi... W poniedziałek poszłam po głowice. Wymieniam. Nie kapie. Moją pierwszą reakcją jest głośne radosne "TAAAAAAAAK!", tak dawno nie wykrzykiwane przeze mnie w ramach żadnej ogromnej satysfakcji. Potem skaczę i klaszczę w dłonie jak mała dziewczynka.
 
Ja sobie nie poradzę?
 
________________________________________________________________________________________
 
Skoro już żaden mężczyzna mi niepotrzebny, wpieprzam pączki. Dużo. Łudzę się jeszcze, o naiwna, że pójdą w cycki.
 

*tytuł to cytat. Z Maryli-Wtedy-Jeszcze-P-studentki-chemii-dużo-później-matki-Madeleine-autorki-bloga-tego.

przypis- moja mama ma jednouderzeniowe [r] - tak, wiem, że Wam to nic nie mówi... Nie drży jej to [r] jak powinno, przynajmniej nie zawsze, głównie wtedy, kiedy [r] się nagromadza. Matka logopedy, nieźle, nie?
Wykładowca jakichś chemicznych przedmiotów również cierpi na tę przypadłość, ale moja matka na pierwszych zajęciach tego nie wie. Matka- studentka robi jakieś czary mary z kranami, czegoś nie jest pewna, więc mówi do wykładowcy:
-Bo jak kran odkręcam, to mi się krople wykraplają (z tym swoim jednouderzeniowym [r])
Wykładowca myśli, że matka się z niego naśmiewa, przedrzeźniając go. Odpowiada ze złością (z tym swoim jednouderzeniowym [r])
-To dobrze, że jak pani kran odkręca, to się pani krople wykraplają!
Matka- studentka wyzywa go od chamów (w myślach, oczywiście).
Ale potem się lubią.
Bo jak tu nie lubić Matki logopedy-autorki bloga?
 
KONIEC.
 

sobota, 3 stycznia 2015

Święta... już były

zdjęcie z Mikołajem w przedszkolu, przebranie Mikołaja, Mikołaj z biustem, maska Mikołaja
Dawno, dawno temu żyła sobie dziewczynka. Ponieważ historii nie napisał Andersen, ale życie końca lat 80', dziewczynka miała buciki i nie bawiła się zapałkami. Nie głodowała i była grzeczna, więc Mikołaj przynosił jej prezenty w Boże Narodzenie. Była chyba jedynym dzieckiem na Śląsku, któremu prezentów nie przynosiło Dzieciątko (co zresztą kompletnie nie dawało jej spokoju- niby jak noworodek może przynosić cokolwiek? Co innego dziadek w czerwonym kubraku, wieziony po niebie na saniach, zaprzężonych w latające renifery). Wiedziała, że Mikołaj istnieje, nie wiedziała, jakim cudem udaje mu się niepostrzeżenie podrzucić prezenty pod choinkę tak, by się nie zorientowała. Zorientowała się natomiast, że dorośli często przebierają się za Mikołaja, chcąc sprawić przyjemność dzieciom, odnosząc jednak odwrotny skutek (Mamo, Mikołaj w żłobku miał BIUST- powiedziała niegdyś dziewczynka, a niechęć do mężczyzn z piersiami pozostała w niej na zawsze). Barbie, samochód dla Barbie, camping, jaguar różowy, prezenty na Święta, zabawki
Dziewczynka doskonale wiedziała, że Mikołaj w (sztucznym) futrze matki, z jej dłońmi, i obrączką, jej głosem, i jakąś paskudną maską, to nikt inny, jak jej mama we własnej, przebranej osobie. Kto to słyszał, żeby kobieta się za Mikołaja przebierała? A potem wraca i mówi Oooo, był u was Mikołaj? A ja akurat wyszłam! Może i dziewczynka miała cztery lata, ale nie dawała nabierać się na takie bajery. Siedziała jednak cicho (albo i nie- pamięć zawodzi), w oczekiwaniu na prezenty, których- w tym na przykład roku- jeszcze  więcej, z racji spędzania Świąt w większym gronie. Dwie dziewczynki, nasza bohaterka, i jej jasnowłosa kuzynka, jeżdżą po mieszkaniu babci samochodami. Tak, dziewczynki też bawią się autami. Jedna- fuksjowym jaguarem, w którym wajchą, podobną do skrzyni biegów, zapala się reflektory; druga- różowym samochodem campingowym. W obu samochodach siedzą nowe lalki Barbie. Dziewczynka  dostaje też przebranie misia, które natychmiast każą przymierzać jej i Jasnowłosej. Muszą stanąć na fotelu (bo są małe przecież) i pozować w stroju do zdjęcia. Głowa misia jest ciężka, kamizelka drapie, a dziewczynka nawet nie przeczuwa, że będzie musiała iść w tym stroju na jakiś bal przebierańców, i że wszystkie sąsiadki będą pożyczały niedźwiadka dla swoich pociech. To Wigilia. Dziewczynka na pewno nie chce nic jeść, bo nie lubi: karpia, grzybów, grochu z kapustą, maku.
dziewczynka u babci na kolanach, Pysznych Świąt, gwiazda betlejemska
Kolejny dzień Świąt to zapewne szaleństwa u drugiej babci. Wszyscy, poza nią, są już dorośli, więc, jak co roku, trochę się nudzi, i zaczepia: mamę, tatę, babcię, ciocię, kuzyna, i psa. Pewnie z nudów dostaje głupawy, a potem może (udaje, że) płacze, bo za bardzo wariowała, i kazali jej się uspokoić. Święta u drugiej babci to dużo głosów, ślizganie się na wypastowanym parkiecie (Będziesz miała czerwone skarpety, albo drzazgi w stopach!), i jeśli to już nie Wigilia, to w końcu można zjeść coś dobrego- oczywiście nie za dużo, bo jest się niejadkiem. Prezenty, pieniądze pod talerzami dla wszystkich, mocna sypana herbata, robienie fryzur dorosłemu kuzynowi i dużo wygłupów.
Co roku Święta są lepsze, bo dziewczynka rośnie, i przestaje się nudzić. Nie musi bawić się w sklep przy toaletce babci, by docenić magię tego okresu. Śnieg, zakupy przedświąteczne. U jednej babci malutka choinka z pięknymi starymi bombkami, u drugiej- równie mała z własnoręcznie zrobionymi ozdobami.

Dziewczynka na kolanach u taty z psem, radość, buziaki


Rozmowy, śmiech aż do łez, mini-kłamstewka ojca na temat wieku- już nie dziewczyna, a panienka (i jej mama), spiera się zażarcie z resztą rodziny, że przecież ojciec odejmuje sobie lat, a wy się dajecie nabierać! a ojciec siedzi i śmieje się pod nosem, gdy jego matka mówi Musieliby nam wszystkim zmienić dane w dowodach!. W końcu kuzynowi udaje się obliczyć na kartce, ile jego wuj ma lat. I panienka oddycha z ulgą i komunikatem Jak zwykle miałam rację. A potem jest studentką,  druga babcia nie czuje się zbyt dobrze, prawie nie wstaje z łóżka, ale na Święta odzyskuje wigor i komplementami obsypuje nie ukochanego syna i wnuczkę, jak to miała w zwyczaju, ale córkę, wnuka, i co dziwniejsze... synową! Mówi: Maryla, ty tak dobrze wyglądasz, chyba te spacery z psem tak ci służą! albo A może ty masz kogoś na boku, że tak odmłodniałaś? A wszyscy śmieją się do łez. Mama zostaje dłużej w Płocku, a studentka z tatą, i psem (to już trzeci) wraca do domu, pociągiem. Pierwszą klasą, bo tata boi się, że zabraknie miejsc w drugiej. Pies ma swoje miejsce, na fotelu wyścielonym ręcznikiem. Są w przedziale sami, więc słuchają muzyki. Leci happysad Kiedyś kupię nóż i powyrzynam wszystkich wkoło. Kupię nóż, zostawię tylko dwoje. Tylko ja i ty (...). Podoba mi się ta piosenka, mówi tata, i wystukuje rytm rękami o kolana. To ostatnie takie Święta w Płocku. Następna spędzają na Śląsku. Potem wszystko się zmienia, bo w lutym umiera babcia, która z wielkiej egoistycznej miłości do syna, postanawia pociągnąć go za sobą pół roku później. Nigdy nie będzie już takich Świąt, w wojskowym mieszkaniu babci ze skrzypiącym mahoniowym parkietem i ogromnym (pozytywnym) szumem i zamieszaniem, które swoim przyjazdem robiła chrzestna z synem. Ale dziewczynka wciąż jeszcze uwielbia się wygłupiać i piszczy śnieeeeeeg, gdy w tegoroczne Święta ktoś postanawia zrobić jej niespodziankę podczas późnowieczornego spaceru z psem i obsypuje ją białym puchem. Może Mikołaj?
 
 rodzinne święta, z rodziną wychodzi się dobrze na świętach, kuchnia w starym wojskowym mieszkaniu, kredens
 
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wszystkiego dobrego w nowym roku, kochani! Oby spełniły się Wasze marzenia!

Ps. Ja byłam bardzo grzecznym dzieckiem! Łobuziarą- zaczepiarą, ale grzeczną ;).
 
 
 

czwartek, 18 grudnia 2014

Podróż do Warszawy- w końcu część II.



zabytkowa kamienica, 1914

Myślałam, że już nie zasiądę do komputera! A to hiszpański, a to pranie, a to kocie rzygi, i jeszcze mega-ważne rozmowy na facebooku. Siadłam, piszę. Siądźcie, czytajcie.
balkon, nieznana Warszawa, postcard session, Chodakowskiej 22
 


 
Dawno, dawno temu (27.08. b.r.) pojechałam na sesję nagraniową Łąki Łan. Jak się tam znalazłam, dlaczego, i po co, pisałam już wcześniej. Skończyłam na tym, że śmiałyśmy się z Izą bardzo głośno (nawet pamiętam, z czego!), a potem bez problemu dotarłyśmy na miejsce. Tym miejscem była zabytkowa kamienica przy ulicy Chodakowskiej 22. Naszym oczom ukazały się stare mury i komunikat "Budynek grozi zawaleniem". Troszkę się przestraszyłyśmy, że może jednak pomyliłyśmy miejsca (jak zwykle), ale zaraz zauważyłyśmy łąkowy wóz, a po chwili chłopaka (Bartek!) zmierzającego w naszą stronę - chyba jakiś jasnowidz, bo od razu wiedział, że ja jestem Magda (wcale nie wiedział, że tam będziemy i nie widział mojego zdjęcia na facebooku). Zaprowadził nas do środka, przedstawił ekipie i oprowadził po kamienicy. Budynek powstał w 1914 roku i należał do Leona Doyleya. Miał kilka pięter, wąską i ciemną klatkę schodową, mnóstwo zakamarków, i zapewne niejdno tajemne przejście, co mocno działało na wyobraźnię.
 
 
 Okazało się też, że w jednej części urzędują szaleni fizycy, którzy nic a nic nie robili sobie z faktu, że już za moment staną się mimowolnymi świadkami TAKIEGO wydarzenia.  Pomysłodawca i głównodowodzący w Postcard Session (Piotrek!) zaprowadził nas na saaaamą górę, skąd roztaczał się widok na zapłakaną deszczem stolicę. Usiadłyśmy na tarasie, czekając aż wszyscy będą gotowi, deszcz padał, a ja miałam wrażenie, że zaraz usnę- na szczęście obecność przyfruwających co jakiś czas owadów- Bonków i Motyli sprawiała, że wydobywałam z siebie ostatnie zapasy energii. Czas płynął leniwie, z dołu dochodziły różne dziwne dźwięki, aż w końcu padło "zaczynamy!" i mogłyśmy zejść na dół, i w całej okazałości zobaczyć- od lewej (będę odmieniała pseudonimy, jak każde szanujące się polskie nazwisko!): Ponia Kolnego, Mega Motyla, Jeżusa Mariana, Zająca Cokictokloca, Niesfornego Bonka i Paprodziada. Jeśli dziwią Was te nazwy, to znak, że natychmiast musicie poznać Łąki Łan. Wtedy nic już Was nie zdziwi. Co tu dużo mówić... Było fantastycznie! Na koncertach można zobaczyć Owady i Ssaki w strojach odświętnych. Tym razem ubrali się dość zwyczajnie. Za to muzyka... Ich muzyka nie jest zwyczajna. Jest zwyczajnie niezwykła. Kto załączony, ten wie. Było dużo prób, podczas których bujałam odwłok i śpiewałam razem z Izą, i nagrania niepróbne, podczas których bałam się poruszyć i oddychać, żeby nie popsuć atmosfery, albo... czegokolwiek. Mogłam się bezwstydnie gapić na emocje malujące się na twarzach ŁŁ (ale mi teraz wszystkie laski, wywrzaskujące na koncertach "Zaaaaająąąąąc" zazdroszczą! Och, nie, ja przecież wcale się tak ostatnio na ich koncercie w Katowicach nie darłam, z tym swoim różowym kwietnym wiankiem na głowie :P...) - a chłopaki z Postcard Session uchwycili to doskonale. Widać jak Poń, Bonk i Zając- czyli Jarek, Michał i Bartek przeżywają to, co grają i Jeżusa - czyli Marka- grającego jak w transie na cymbałkach (Iza była nim urzeczona, obie stwierdziłyśmy, że to niemożliwe tak grać, wcale się nie myląc). W filmie widać też magię, czuć tę atmosferę (mnie też trochę widać- jak nie oddycham). Nawet kot dołączył- przyszedł sam z siebie, posłuchał jak brzmią Pompeje, i wrócił do swoich kocich spraw (oczywiście, że później próbowałam go złapać i zagłaskać :P). Nie widać tego, że mają absurdalne poczucie humoru, ale żeby tego doświadczyć, wystarczy posłuchać ich muzyki :). Było świetnie, wcale nie chciałam wracać do domu- a przynajmniej nie bez zdjęcia z Łąki Łanem- takie okazje się nie zdarzają często. Mam dowód, mam, patrzcie!

Łąki Łan akustycznie, Postcard Session mega motyl Poń Kolny Paprodziad Jeżus Marian Zając Cokictokloc Niesforny Bonk
 Fajni są, co? Wszyscy, co do jednego czułka i pazurka.
 
Do domu wracać nie chciałam, ale jednak trzeba było. I tu zaczęły się schody. Kto mnie zna (albo czyta), ten wie, że zgubić się (nawet we własnym mieście), to dla mnie nie problem. A Warszawa to zawsze ma dla mnie nowe niespodzianki. Ktoś z ekipy PS ustalił, że szybciej będzie, jeśli pojadę na dworzec wschodni (albo zachodni? nie pamiętam...). Pojęcia nie miałam, gdzie jest przystanek, więc Bartek zaproponował, że mnie zaprowadzi. Iza pojechała swoim tramwajem na dworzec centralny (bo ona z Lublina, pamiętacie). Byliśmy w połowie drogi, gdy zza zakrętu wyjechał autobus i zaczął zataczać się w stronę przystanku. -To twój!- krzyknął Bartek i jak prawdziwy gentleman pobiegł zatrzymywać pojazd, żebym zdążyła do niego wsiąść. A że biegam całkiem nieźle, w te pędy ruszyłam za nim i po kilkunastu sekundach byłam w suchym autobusie, próbując jednocześnie skasować bilet i odebrać dzwoniący telefon. Usiadłam. Siedzę. I myślę. Bo ja dużo myślę. Po jakimś czasie orientuję się, że nie wiem, ile się jedzie na dworzec, i gdzie właściwie mam wysiąść. Spoglądam na elektroniczną tablicę pokazującą trasę autobusu. Dworzec wschodni (zachodni?!) pozostał w szarej strefie. Serce podchodzi mi do gardła... Czy ja już zdążyłam go przegapić? Że przystanek już BYŁ upewnia mnie szara strefa, wędrująca w kierunku przeciwnym niż przystanek. Świetnie. Pytam jakiejś kobiety, okazuje się, że... wsiadłam do dobrego autobusu, ale w złą stronę. Jakie to... typowe. Wysiadam. Deszcz leje. Chyba nawet mam parasolkę, która, niestety, nie chroni mojej mega długiej spódnicy przed nasiąkaniem (o tym, że baldresówa nie jest wodoodporna też już Wam wspominałam). Kręcę się w kółko, docieram do przystanku, w międzyczasie kontaktuję się z Bartkiem (głupio mu było, i dobrze :P), i mówię, że jestem w czarnej dupie, i nie wiem, jak się z niej wydostać. Boże, ile tu już tekstu... W skrócie Wam napiszę, że wsiadłam do tramwaju, który miał mnie zawieźć na centralny, a zawiózł przystanek dalej, bo kończył trasę. Potem było tylko gorzej, bo spódnica z jasnoszarego stała się grafitowa (od wody), a w butach miałam jezioro, i wiadomo było, że nie mam szans zdążyć na pociąg do Katowic. Koniec końców był taki, że wylądowałam w Pawilonach na piwie w doborowym towarzystwie ekipy z Postcard Session. W domu byłam następnego dnia o 8 rano. Noc spędziłam w pociągu do Krakowa, prawie nie śpiąc (to była czwarta nieprzespana noc pod rząd)- z resztek snu wyleczył mnie facet, który, gdy zasypiałam, dotykał moich kolan. Najpierw myślałam, że podoba mu się spódnica. Ale, gdy powiedział, że mogę sobie położyć nogi na nim, żeby było mi wygodniej, zwątpiłam... Cóż, to całkiem inna historia ;)... I tak było warto! To teraz KLIP! Obejrzyjcie koniecznie ten i inne dzieła, bo chłopaki tworzą małe arcydzieła! Dzięki nim odkryłam nowe muzyczne fascynacje- o tym też kiedy indziej ;)... A ja jeszcze raz DZIĘKUJĘ, że mogłam tam być i przeżywać :).

 




sobota, 13 grudnia 2014

Wykształcenie

SJP, wykształcenie, znaczenie słowa wykształcony, kształcić, kształt
 
Czym jest wykształcenie? Kto jest osobą wykształconą? Słownik języka polskiego wydany w 2007 roku pod red. Mirosława Bańko (chyba odmienia się Bańki?!) definiuje wykształcenie jako wiadomości i umiejętności zdobyte w szkole lub na studiach, umożliwiające wykonywanie jakiegoś zawodu, a mianem wykształconego określa osobę, która kształciła się i zdobyła wiedzę w danej dziedzinie. Koreluje to z powszechnie rozumianym znaczeniem słowa wykształcenie, jakie funkcjonuje w dzisiejszej społeczności. I mimo, że uwielbiam słowniki, trudno jest mi przyjąć taką definicję. Jako, że lubię językowe poszukiwania, sięgam do etymologii - czyli do wyrazów kształcić i kształtować (wcześniej jest jeszcze kształt, ale nie będę rozkładać tu słów na czynniki pierwsze, bo nikt nie dotrwa do końca tekstu- obiecuję, że zaraz przejdę do sedna ;)). W słowniku napisali, że coś, co jest kształcące, dostarcza nam wielu cennych informacji lub doświadczeń. Jeśli kształcimy czyjeś zdolności lub czyjś charakter (...), to pracujemy nad nimi, doskonalimy je i rozwijamy.
 
wykształcenie ma znaczenie. Wykształcić, podróże kształcą, co nas kształtuje i kształci
 
No właśnie. Więc nie tylko wiedza ze szkoły, czy studiów nas kształci, a co za tym idzie - daje nam wykształcenie- dobrze myślę? Kształcą nas ludzie, których spotykamy na swojej drodze, literatura, sztuka, podróże, doświadczenia, radości, smutki, tragedie, przeciwności losu, trudności, miłość, ból, nienawiść, złamane serca, zmiany i nowości, których nie boimy się próbować... To wszystko kształtuje nasz charakter. Ale to niekoniczenie czyni nas wykształconymi, raczej ukształtowanymi. A więc co z tym wykształceniem? Kiedyś osobą wykształconą była ta, która znała języki obce, a ojczystym posługiwała się starannie i niemal bezbłędnie, pisała piękne listy, potrafiła grać na jakimś instrumencie, śpiewała, studiowała, czytała, znała kroki taneczne modne w danej epoce, posiadała wiedzę o świecie i sytuacji geopolitycznej, potrafiła prowadzić small talk na każdy niemal temat z osobami w swoim otoczeniu. Była kulturalna, miała również poczucie humoru, które jest nieodłącznym elementem, świadczącym o inteligencji. A dziś? Wystarczy skończyć studia. Właściwie to jakiekolwiek. Byle jakie uczelnie proponują byle jakie kierunki, po których możemy otrzymać upragniony tytuł magistra i zdobyć... wykształcenie. To nic, że wystarczy raz przyjść na zajęcia, żeby mieć zaliczony przedmiot, to nic, że program nauczania nijak się ma do tego, czego naprawdę tam uczą. To nic, że studenci na oczy nie widzieli swych wykładowców, a ci odwalają swoją robotę byle jak, myślami będąc na wczasach pod gruszą. Kilka(naście) lat temu zaczął się trend Idź na studia. Bo inaczej... Będziesz gorszy? Świat się zawali? Mam wrażenie (i nadzieję), że ten niezdrowy trend powoli mija.
 
 
Nie zrozumcie mnie źle - nie jestem przeciwniczką studiów, wręcz przeciwnie! Nie wyobrażam sobie, że mogłabym ich nie skończyć. Ale ja miałam pomysł na to, co chcę robić w życiu, kim chcę być, wybrałam dobrze, nie żałowałam, i nie żałuję nadal. Mimo, że czasem łapałam się za głowę, widząc, co się dzieje na mojej uczelni. Chodzi mi o to, żeby nie wybierać byle czego, dla samego papierka. Takie studia nie kształcą. To strata pieniędzy, i czasu. Jeśli nie mamy pomysłu, co chcemy robić, może warto przeczekać rok (bo 18, czy 19 lat to jednak mało na podejmowanie życiowych decyzji), zastanowić się, popracować w różnych miejscach, wybrać się w podróż (bo, jak wiadomo, podróże kształcą!). Studia nie (zawsze) czynią człowieka wykształconym. Jeśli nie ma pędu do nauki, do zdobywania nowej wiedzy, doświadczeń- w jakikolwiek sposób- podróżując, obcując ze sztuką, czytając...- jeśli nie można porozmawiać z człowiekiem na prawie żaden temat, jak można powiedzieć o nim, że jest człowiekiem wykształconym (nawet jeśli studiuje)? Kiedyś to było pięknie - kobiety z klasą, eleganccy mężczyźni - wykształceni - wcale nie dlatego, że samodzielnie napisali pracę dyplomową na jakiś ważki temat. Cóż, nie będę nad tym ubolewała, bo jak mawiał Jean Paul Sartre: być może istnieją czasy piękniejsze, ale te są nasze :).
 
 



...............................................................................................................................
A jakie jest Wasze zdanie? Ciekawa jestem, czym dla Was jest wykształcenie :). Może ktoś z Was ma dużo strasze wydanie słownika, a w nim zupełnie inną definicję słowa wykształcenie?
 
 
 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...