środa, 27 lutego 2013

Szybciej, bo nam helikopter odfrunie!

Nie wiem. Nie wiem, czy to ja przyciągam dziwnych ludzi i absurdalne sytuacje, czy takowe lgną do mnie, czy może po prostu zauważam, że niektóre dni są jak czeski film. Spaceruję sobie po parku z moim psiakiem, gdy nagle zauważam helikopter. Leci. Jak to helikopter. Nie wiem, skąd i dokąd, ale nie zastanawia mnie to szczególnie- nie jestem pilotem, właścicielem tegoż helikoptera, ani nawet jego żoną (właściciela, nie helikoptera)! Idę dalej, zdążyłam o żółtej machinie zapomnieć, gdy widzę dwie biegnące dziewczynki. Chwilę po nich biegnie chłopiec. Ale wiecie, dzieci tak mają- biegają. Gorzej, że zaraz za nimi jakiś chłop. Raczej stary, niż młody, zdecydowanie nie nadążający za dziećmi. Myślę sobie "Aha, fajną sobie dzieciaki urządziły zabawę w uciekanie dziadkowi!", ale nagle on się zatrzymuje i pyta mnie "A ten helikopter, to TAM wylądował?" Ja- zdębiałam. Powiedziałam, że nie wiem (mogłam mu wytłumaczyć, że nie jestem żoną właściciela helikoptera, ale dziad poleciał dalej). Nie minęła chwila, jak zauważyłam, że się zatrzymuje i oddaje mocz (żeby nie powiedzieć szczy) pod drzewem, oczywiście zwrócony... twarzą w MOJĄ stronę. Chyba z tych emocji mu się zachciało. Kiedy wreszcie skończył (a zajęło mu to dość długo), ponowił swój bieg o życie. Wziął rozbieg i zaczął wbiegać na dość stromą górkę. Byle tylko nie przegapić HELIKOPTERA! Ślizgał się, ale uparcie dążył do celu. Jest, wbiegł! Dziwne, że się nie przewrócił. Zauważyłam, że faktycznie coś tam śmiga (jak śmigła) w oddali. Chcąc nie chcąc, niespiesznie udałam się w stronę domu (czyli również helikoptera). Zaparkował na boisku- z prawej. Z lewej, na parkingu karetka, straż i policja. Pierwsza moja myśl "Jezus Maria, bombę podłożyli, lecę po koty i komputery! I aparat!". Ale potem... zauważyłam te dzikie hordy ludzi. Z lewej- dzieciaki robiące sweet focie z helikopterem. Na wprost kobieta zdająca na bieżąco relację z tego co się dzieje przez telefon komórkowy. Z lewej, bardziej z boku, grupka nauczycielek z gimnazjum oraz grupka nauczycielek z podstawówki. Na chodniku- ludzie. Na trawniku- ludzie. Na schodach- ludzie. Na ulicy ludzie. Stoją i patrzą. Nie widzieli przecież nigdy: helikoptera, policji, straży i karetki. A nuż się czegoś dowiedzą. I potem będą mogli powiedzieć "SŁYSZAŁAŚ o tym wypadku/ bombie/ zawaleniu budynku/ ataku terrostycznym- tudzież- zombie obok basenu?! Bo ja... BYŁAM TAM!". Ja próbuję iść slalomem pomiędzy tymi ludźmi (oczywiście nie szczędząc ostrych słów na ich durne zachowanie). Boję się też, że Czeko przestraszy się jakiejś karetki, helikoptera, czy umundurowanego strażaka i w tym stresie zacznie szczekać, albo się na kogoś rzuci (jest łagodny jak baranek, ale jednak to pies, wolę dmuchać na zimne i trzymać go krótko). Jednak Czeko, uśmiechnięty (tak, tak), zadowolony, olał (nomen omen) wszystkich wokół i spokojnie udał się ze mną do domu. Może mi wytłumaczycie, dlaczego ludzie są tacy.... no, tacy właśnie. Plotkują, dyskutują, komentują- czcze gadanie, które do niczego poza kolejnymi plotkami nie prowadzą. Bo raczej na nic się nie przydadzą naszym służbom. Stoją i się gapią, zamiast zająć się robieniem obiadu (15.30 była!). Jak to się fachowo nazywa? Bo chyba nie owczy pęd... Może zasada podczepiania? Z fachową nazwą czy bez- wkurza mnie tak samo ;).

Buźka, M.

wtorek, 26 lutego 2013

Folkowe filiżaneczki vege.

porcelana Lubiana, folk

Małe dziewczynki nie lubią warzyw. Nie, nie, nie. Małe dziewczynki krzywią się na widok brukselki, kręcą nosem przed talerzem z marchewką z groszkiem i na pewno nie jedzą fasolki. Duże dziewczynki wiedzą, że warzywa są zdrowe i mają błonnik, który zapycha (przynajmniej w teorii) i zmniejsza uczucie głodu. Duże dziewczynki znają też sposoby na to, żeby warzywa były bardziej zjadliwe. No, może poza marchewką z groszkiem. Brrr.

Jakiś czas temu trafiłam do małej knajpki w Lublinie, gdzie królowały głównie wegetariańskie dania. Miałam okazję spróbować "szklaneczek". Nie jadłam szkła, za to pasty serwowane były właśnie w małych szklankach. U mnie- w filiżankach po babci. Budzą ogrom cudownych wspomnieć, smakujących bożonarodzeniowym barszczem. Barszcz... O czym ja to mówiłam...? Pasty! Pasty... Nie, nie, nie jajeczne! Jajek nie jadam w takiej postaci (ani w żadnej innej, która to postać nie jest ciastem lub koglem moglem z kakao). To były pasty z warzyw. Najbardziej zapadł mi w pamięć smak pietruszkowego pesto-musiałam je odtworzyć w domu! Ale żeby nie było jej samotnie, zrobiłam też dwa inne mazidła. Jednak to pietruszkowe pesto- albo pesto polskie ;)- okazało się hitem. Muszę Was tylko ostrzec, że jeśli macie stępione nożyki w blenderze, to może się okazać, że pasta nie będzie idealnie gładka- i np słonecznik nie zostanie zmielony. Do takich rzeczy przydaje się moździerz :). Niżej przepisy na trzy pasty i oczywiście zdjęcia.
  
vege, pasta, pietruszka, pesto




 Pietruszkowe pesto:
  • 2 pęczki pietruszki
  • garść słonecznika
  •  ząbek czosnku
  • 5 łyżek oliwy z oliwek
  • sól do smaku

Pietruszkę myjemy, siekamy. Słonecznik prażymy na patelni. Potem, należy wszystko porządnie zmiksować (zmoździerzyć!) i już ;)!


różowa pasta, vege


 Pasta z fasoli i buraka.

  • garść białej fasoli
  • 1 burak
  • 50 ml oliwy z oliwek
  • zioła prowansalskie, sól, pieprz 
Fasolę najpierw trzeba namoczyć (najlepiej zostawić na noc), potem ugotować. Buraka najlepiej upiec- w folii aluminiowej, w 200 stopniach, ok  40 minut. Potem miksujemy wszystkie rzeczy (buraka należy obrać przed zmiksowaniem ;).







rukola, pasta, vege




Pasta z fasoli i rukoli:
  • garść białej fasoli
  • 50g rukoli
  • 1 ząbek czosnku
  • 5 łyżek soku z cytryny
  • ostrej papryka i sól
  • 5 łyżek oliwy z oliwek 

Fasolę namoczyć, ugotować. I znów- miksujemy wszystko na gładką, zieloną niczym Shrek masę ;)
pasty, chrupkie pieczywo, grissini

Pasty nadają się do wszelkiego rodzaju pieczywa. Ja podałam z pszennym chlebem, waflami ryżowymi SLIM i naturalnymi  oraz z paluszkami grissini.

Zrobiłam jeszcze pasztet z... selera, ale o tym już innym razem ;).

niedziela, 24 lutego 2013

Recenzja produktów firmy Kupiec, cz. I



W piątek, z samego rana (czyli po 9, jeśli nie muszę iść do pracy :P) zawitał do nas kurier z paczką! Paczka nie byle jaka, bo z produktami firmy Kupiec. Nie raz już miałam okazję spróbować ich płatków, ryżu, czy wafli, mam też swoich ulubieńców :). Wiem, że produkty te są naturalne, wysokiej jakości i po prostu... smaczne :). Dlatego paczka sprawiła mi ogromną przyjemność! W paczce znalazły się:
  • ryż pełnoziarnisty parboiled naturalny
  • kasza gryczana prażona
  • kaszka kuskus
  • kasza jęczmienna pęczak
  • fasola Piękny Jaś tyczny
  • wafle ryżowe wieloziarniste Slim
  • wafle ryżowe naturalne
  • otręby pszenne
  • płatki owsiane błyskawiczne
  • płatki ryżowe błyskawiczne
  • Coś na ząb owsianka malinowo- żurawinowa
  • podpłomyki delikatesowe z cukrem
 Od razu rozpoczęłam testowanie! Przy okazji, odkryłam, że na stronie firmy, o tu jest bardzo
dużo przepisów- no i nie mogłam ich tak pominąć ;).  Poniżej recenzja kilku z produktów. A niebawem nowe przepisy na blogu!




W składzie: płatki owsiane, mleko w proszku, cukier, owoce i aromat.
Wartość odżywcza 100g produktu:
Wartość energetyczna 386 kcal
1625 kJ
Białko 11,5 g
Węglowodany 64 g
Tłuszcze 7,2 g
Błonnik 9,4 g

Bałam się, że z racji cukru, owsianka będzie za słodka, ale kwaskowata żurawina dobrze kontrastowała ze słodkimi płatkami. Małe (ładne!!!) opakowanie można zabrać ze sobą wszędzie- do pracy, na wakacje, itd. W 3 minuty możemy mieć smaczną, zdrową przekąskę bez potrzeby dźwigania większej ilości produktów. Myślę, że to raczej przekąska, niż śniadanie, bo ja się nią nie najadłam ;).

Wartość odżywcza 100g produktu:
Wartość energetyczna 378 kcal
1595 kJ
Białko 11,9 g
Węglowodany 63 g
Tłuszcze 7,2 g


To właśnie jeden z moich ulubionych produktów Kupca. Uwielbiam to, że nie muszę gotować płatków- bo wystarczy zalać je ciepłym mlekiem. Nie tracę czasu (również na mycie garnka oklejonego płatkami ;)), a jem pożywne śniadanie. Płatki są pyszne, sycące i w moim domu muszą być zawsze! Dziś jadłam z jabłkami, rodzynkami i cynamonem.




Wartość odżywcza 100g produktu:
Wartość energetyczna 352kcal
1495kJ
Białko 7,7g
Węglowodany 75g
Tłuszcze 2,4g


Zwykle jem ryż parboiled "niepełnoziarnisty" ;). Dobrze było spróbować czegoś innego. Ziarna tego ryżu są nieprzetworzone- dzięki temu ryż jest zdrowszy. Jest sypki, ziarna się nie sklejają. Smakował mi, choć zdecydowanie różni się od ryżu przetworzonego. Bardzo zdziwił mnie czas gotowania podany na opakowaniu- 10 minut. Jeszcze bardziej zdziwił mnie fakt, że naprawdę jest gotowy po tak krótkim czasie :). To ogromny plus!























.
Wafle ryżowe wieloziarniste SLIM



Lubię wafle ryżowe. Najbardziej zwykłe, z solą. Nie jadam ich w zastępstwie pieczywa- raczej jako przekąskę, coś do pochrupania. Wafle są wypiekane z ziaren brązowego ryżu, a wieloziarniste SLIM dodatkowo wzbogacone są ziarnami kaszy, kukurydzy i sezamu. Są mniej kaloryczne. I smakują mi bardziej niż te naturalne :). Chyba dlatego, że są cieńsze i przez to bardziej chrupiące :). Muszę powiedzieć, że nie tylko smak wafli przypadł mi do gustu, ale i... opakowanie. Jestem estetką, więc zwracam uwagę także na takie rzeczy. Można jeść same, na słodko, lub słono. Ja jadłam z pastami (które już jutro na blogu) i z twarożkiem (zdjęcie niżej)






Połowa testowania za mną. Niedługo pojawi się druga część recenzji, a już jutro przepisy na coś dobrego i... wegetariańskiego :). Do napisania!



Buziaki, Madeleine.

















czwartek, 21 lutego 2013

Strząsaczka słów



Ciepła ręka na chłodnej okładce. Chłodna ręka na ciepłej okładce. Długie palce znaczące kontury, cała dłoń muskająca wierzch. Słowa, obraz. Wielkie otwarcie. Szelest pierwszych kartek pożółkłego papieru. Brzmienie pierwszych słów w mojej głowie. Bieg oczu pomiędzy wersami. Źrenice rozszerzają się, serce bije coraz szybciej, oddech jest płytszy. Uśmiech. Bo już wiem, co to oznacza. Kolejna książka doznaje zaszczytu stanąć w rzędzie Tych Ulubionych. To jak miłość od pierwszego wejrzenia. Jak zakochanie- kiedy nie możesz doczekać się następnego spotkania, kolejnych słów, uśmiechów i łez. Czy są stany, które mogą równać się z czytaniem porywających książek? Chyba tylko miłość. 

Właśnie skończyłam czytać Złodziejkę książek, Markusa Zusaka. Już dawno siedziała sobie w moim komputerowym schowku- wyłącznie jako cztery słowa- dwa tytułu i dwa dotyczące autora. To było dla mnie coś jak masthef u szafiarek. Musiałam ją mieć w swoich długich palcach, na swoich brzydkich kolanach, pod spojrzeniem zielonych oczu. I w końcu- dostępna w bibliotece. Zamawiam. Odbieram. Ona cierpliwie czeka, aż zacznę tonąć w jej stronach. Na początku tylko się rozpływam. Bo Złodziejka roztapia mnie całą. Po pierwszych stronach, serce niemal wyskakuje mi z piersi, krzycząc Uwaga, popłyniesz! Bo wiem, że znów się zakocham, a potem przyjdzie pustka, gdy książka się skończy. To chyba jedyny minus czytania. Każda książka kiedyś się kończy. Szlag. I wiem- od początku, że tu nie będzie happy endu- no bo czego innego mam się spodziewać po książce, w której narratorem jest... Śmierć? Muszę Wam wyznać, że zaprzyjaźniłam się z nią. Przykro mi patrzeć na to, że ma pełne ręce roboty i ani jednego dnia wolnego. Śmierć nie odpoczywa, dzień po dniu, minuta po minucie, zbiera swe żniwo. A w latach 1939-1945 nie nadąża z robotą. Już wiecie o czym ta książka? Znów pochłania mnie jeden z moich ulubionych tematów do czytania. Wojna. Holocaust. Okazuje się, że nie potrzeba pamiętników z okupacji, naocznych świadków, czy zatrważających opisów obozu, by moje serce krwawiło. I że pół Austriak- pół Niemiec, który nie brał udziału w Tej Wojnie, może napisać tak niesamowitą książkę. Może chciał pokazać, że nie każdy Niemiec był zły. Że w III Rzeszy również ginęli cywile- matki, dzieci, pierwsze miłości. Że tam również okazywano człowieczeństwo, że ratowano Żydów. Może. Nie zastanawiam się nad tym. Zbyt mocno oddziałują na mnie SŁOWA Zusaka, by myśleć nad takim ich celem. Właśnie o słowa tu chodzi, bo Zusak pisze niesamowicie. Inna jest tu również chronologia. Książka jest opowieścią Śmierci o pewnej dziewczynce. Czasami jednak, Śmierć zagalopowuje się i wybiega w przeszłość. Może chce nas ostrzec przed złymi wydarzenia wcześniej? Byśmy za bardzo nie przywiązywali się do bohaterów, bo mają mało czasu... Tyle w Złodziejce książek poezji, tyle obrazów, tyle piękna. Piękna jest Liesel- tytułowa Złodziejka ze swoją miłością do książek i słów. Piękna (choć cierpka) jest miłość ludzi z Himmelstrase, a absurdalnie piękne są rysunki Maxa, przedstawiające Hitlera, wybierającego wąsiki i słoiki ze strachem i nienawiścią. Cudownie też znaleźć szczyptę humoru, gdy wszyscy wzajemnie wyzywają się Saukerl i Saumensch, oraz Arschloch – to dopiero przejaw miłości ;). Piękne jest też to, że Zusak zostawia czytelnika z zastygłym słowem  dlaczegodlaczegodlaczego? bębniącym w głowie. I przestrzega, że słowa potrafią również być złe. A może to nie słowa? Chyba raczej ludzie, którzy potrafią dobrze się nimi  posługiwać. Bo albo zasiejesz słowo i wyrośnie z niego drzewo, którego owocami będą miłość, dobro i radość, albo podlewając drzewo nienawiścią i złem, otrzymasz te równie nienawistne i złe owoce. Masz wybór. Zastanów się, czego chcesz i co zamierzasz zrobić. A nuż Twoje życzenie się spełni, a świat złakniony słów, pójdzie za Tobą mordować miliony. Słowa....

Zusak, recenzja książki, holocaust
 Fragment bajki napisanej dla i o Liesel.

wtorek, 19 lutego 2013

Cytrynowa kura :).


Coś ostatnio same przepisy u mnie! Mam ferie, więc trochę więcej czasu na gotowanie- i robienie zdjęć w dziennym świetle. Paradoksalnie mam mniej czasu na czytanie- bo 40 minutowa podróż pociągiem do pracy jest zdecydowanie lepszym momentem, niż czas, gdy siedzę w domu- tutaj zawsze znajdzie się coś, co odciągnie moją uwagę od lektury ;). Dziś przedstawiam jeden z wielu sposobów na kurczaka- to kolejny przepis podpatrzony u przyjaciółki (tej od Izabelotki ). Uwielbiam dania, które można przyrządzić w kilka minut, a nie są półproduktami, czy fastfoodami. Taka jest właśnie cytrynowa kura, czyli piersi z kurczaka w cytrynowym sosie.
 
Potrzebne są tylko:

filet z piersi kurczaka
cytryna
sól
pieprz
mąka 
mleko
olej do smażenia
  
Filet myjemy, pozbawiamy go błon, odcinamy polędwiczki. Pierś kroimy w poprzek tak, by z jednej części powstały 2 cieńsze. Solimy, a następnie obtaczamy w mące. Podsmażamy na niewielkiej ilości oleju dosłownie chwilę z obu stron. Następnie wyciskamy sok z cytryny, zalewamy niewielką ilością mleka i dodajemy pieprzu do smaku. Dusimy mięso jeszcze kilka chwil i... gotowe!

 Ja podałam kurczaka z żółtym ryżem (do ryżu parboiled, podczas gotowania, dodałam kurkumy) i z sałatką z rukoli, słonecznika (podprażonego na patelni) i pokruszonej fety- doprawiłam ją tylko oliwą i sokiem z cytryny. Dobrze się to wszystko komponuje :). Ryż radzę wstawić wcześniej, bo kurczaka zrobicie dosłownie w parę minut :).

 
Smacznego, Madeleine.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Bez czego nie mogę się obejść w kuchni?

Mówiłam Wam ostatnio o eksperymentowaniu w kuchni. Lubię to robić, jednak są produkty, bez których nie wyobrażam sobie gotowania. Część z nich (przyprawy, produkty suche) mam w domu zawsze. Nie będę mówiła o rzeczach typu mąka, cukier, chleb, bo to byłoby mało ciekawe :P.


Hmmm... Jak by tu zacząć? Częstotliwością używania, wielkością, alfabetycznie? Może zacznę nietypowo (bo to typowe dla mnie ;))- od końca, czyli od przyprawiania. Poza solą i pieprzem, których raczej wymieniać nie muszę, zawsze mam (i często używam): oregano, bazylię, czosnek, curry, kurkumę, słodką i ostrą paprykę. Oregano pierwsze- bo od kiedy 13 lat temu zjadłam pizzę z dodatkiem tego ziółka, przepadłam całkowicie, zakochałam się bez pamięci i bez reszty oddaję mu cześć! Uwielbiam i stosuję do wielu rzeczy- do pizzy, bułeczek serowych, potraw ze szpinakiem... Podobnie sprawa ma się z czosnkiem- jest świetnym dodatkiem do kurczaka, szpinaku, sosów, makaronu, itp. Bazylia sprawia, że moja zupa pomidorowa nie jest typowo polską zabielaną zupą ;). Kurkuma nadaje piękny żółty kolor- np ryżowi, a curry zamienia kurczaka w orientalny przysmak. Obu papryk używam do przyprawiania m.in. mięs.
Jeśli już jesteśmy przy mięsach, to często przyrządzam kurczaka. Jest mnóstwo przepisów, które pozwalają na zrobienie go wiele razy całkiem nowej odsłonie. Mogę zdradzić Wam pewien sekret oszczędzania czasu i pieniędzy. Kupujcie całego kurczaka i poproście panią w sklepie, by Wam go podzieliła (u nas w jednym sklepie robią to za darmo, z wielką chęcią :)). Pierwszego dnia wybierzcie jedną część kurczaka (u mnie najczęściej najpierw zostają pożarte kurczakowe piersi), a resztę włóżcie do zamrażarki. Będziecie miały jeszcze co najmniej dwa obiady- udka  i zupę na korpusie i skrzydełkach. Niedługo zamieszczę przepisy, które z takiej ilości pozwolą Wam wyczarować obiad dla 3-4 osób :). Idźmy dalej... Ostatnio zasmakowałam w szpinaku. Zarówno świeżym, jak i mrożonym. Jako nadzienie do mięs, tart, jako składnik sałatki, itd. No, w każdym razie, zielony przysmak Papaya na dobre zagościł w moim menu. Drożdże! Bo uwielbiam wypieki z dodatkiem tych... grzybów :D. I te słodkie, i te niesłodkie wcale- wypieki drożdżowe zdecydowanie mnie kręcą ;). Płatki owsiane, otręby i zarodki ze zbóż. W tych drobinkach jest tyle zdrowia, że aż się w glowie nie mieści (w brzuchu też- dzięki błonnikowi ;)). Płatki owsiane jem na na śniadanie. Używam ich również do przyrządzenia koktajli- i tu pojawiają się nasze otręby i zarodki, które czasem stanowią dodatek do zup, a nawet są świetną bazą panierki do mięsa. Ryż parboiled i kasza kuskus. Kuskus, bo przy swojej błyskawiczności nie traci nic z pyszności ;). A dlaczego ryż parboiled? Bo jest twardszy, niż zwykły (białego ryżu używam głównie do zup), nie skleja się i ma świetny smak. Makarony. Wszelkie! Ale głównie penne, kokardki i świderki. Uwielbiam makaron, szczególnie te grubsze formu (bo już nitki i spaghetti nie budzą takiego entuzjazmu na moim podniebieniu). Z makaronem, jak z kurczakiem- jest tyle przepisów, że ciągle można podawać coś innego. Jest jeszcze dużo więcej produktów, które rozgościły się w mojej kuchni na stałe. Jednak nie będę wypisywać wszystkich, bo do jutra bym nie skończyła :P. Podałam takie, z które mają wszechstronne zastosowanie, dzięki czemu prawie każdy może znaleźć coś dla siebie :).
Buziaki, Madeleine.
Ps. Bez czego nie istnieje Wasza kuchnia?

sobota, 16 lutego 2013

Czekolodowo- bananowe muffinki.

Lubię Nigellę Lawson. Za jej zaraźliwy uśmiech, pogodę ducha, cudne dania i to, jak opisuje je w książkach. Podoba mi się to, że lubi ułatwiać sobie życie- i gotowanie. Mam tylko nadzieję, że moje biodra nie rozrosną się do takich rozmiarów ;). Często odtwarzałam przepisy po obejrzeniu któregoś odcinka programu Nigelli. A w domu mam jej książkę, o tę:

 


Właśnie w niej znalazłam przepis na błyskawiczne muffinki czekoladowe, wzbogacone... bananami!


Kiedyś nie przepadałam za bananami, ani za rzeczami z ich dodatkiem. Teraz nawet je polubiłam. A w tym przepisie nadają muffinkom wilgotności i sprawiają, że nie są mączno- cukrowym ciastem. Babeczki zrobiłam dawno temu, w międzyczasie troszkę ulepszyłam przepis- dodaję więcej kakao, a co za tym idzie, muszę trochę rozrzedzić ciasto- dolewam niewielką ilość mleka.

Składniki na 12 przepysznych muffinek: 
3 dojrzałe banany
pół szklanki oleju
2 jajka
100 g cukru
225 g mąki pszennej
pół łyżeczki soli
6 łyżek ciemnego kakao
1 łyżeczka sody oczyszczonej
 ewentualnie trochę mleka

Najpierw rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni, przygotowujemy formę na muffinki- wykładamy je papilotkami (mi zabrakło, więc użyłam pociętego papieru do pieczenia). Rozgniatamy banany widelcem, dolewamy olej (cały czas rozgniatając). Potem czas na wbicie jajek i wsypanie cukru. Mieszamy, aż będzie miało jednolitą konsystencję- można użyć miksera. W innym naczyniu łączymy mąkę, sodę, sól i kakao. Łączymy wszystko, dodajemy mleka, jeśli ciasto jest bardzo gęste (a raczej będzie). Napełniamy foremki masą (ok 1,5 dużej łyżki na jedną), wkładamy do piekarnika na ok 15-20 minut. Wyjmujemy i pożeramy wszystkie!




Kulinarne eksperymenty!

Ostatnio mam silną potrzebę eksperymentowania w kuchni. Chcę przyrządzać i smakować nowości. Wykorzystać nowe składniki, a stare przepisy udoskonalić. Ostatnio zrobiłam placki z otrębami- to było coś pomiędzy pacakes, a omletami. Na pewno wrzucę tu przepis, ale jeszcze nie dziś, bo zdjęcia wyszły kiepskie, a je się również oczami :). Dziś będzie co innego. Dla mnie makaron z owocami morza nie jest nowością, ale dzisiejsza odsłona wzięła się właśnie z chęci eksperymentowania. Na zakupy udałam się bez... listy, za to z burczącym brzuchem. Gorszego połączenia chyba nie ma. Trzymałam się jednak tego, że mam kupić składniki na 2 obiady, plus ewentualnie rzeczy śniadaniowe (płatki, muesli, jogurty) i "cośdochleba". Wiedziałam, że jutro będzie tarta ze szpinakiem (to mój kolejny eksperyment), ale co będzie dziś...? Chyba coś z makaronem. Udałam się więc na poszukiwania makaronu. Bo, postanowiłam, że to tym razem nie będzie penne, farfalle, czy spaghetti- o, nie! Wezmę taki makaron, jaki mi się SPODOBA, a potem wymyślę, co z nim zrobię. Dawno chciałam zrobić nadziewane makaronowe muszle. Jednak, kiedy zobaczyłam cenę: prawie 11 zł za pół kilo, to przeszła mi na nie ochota. Zobaczyłam uszka, czyli dischi volanti i zaprosiłam je do swojego koszyka. Kiedy przyjrzałam się kształtowi makaronu, mocno uderzyło mnie (w czoło) słowo KALMARY, które potem zmieniło się w słowo KREWETKI. W moim brzuchu burczało coraz bardziej, ale wiedziałam już czego szukać. Jak na złość, wszędzie były tylko duże krewetki, co zupełnie nie pasowało do mojego dania. Po wizycie w czwartym sklepie, zdecydowałam się, że wezmę mieszankę owoców morza. Wyszło tak:



Żeby odtworzyć danie ze zdjęcia potrzebujecie:

makaronu typu uszka (zawsze mam problem z ilością makaronu na osobę, ale zauważyłam, że 400 gramowe opakowanie starcza na trzy porcje)
mieszkanki owoców morza/ kalmarów/ krewetek (250 g to dwie porcje)
soku z cytryny
oleju i oliwy
soli, pieprzu, czosnku i natki pietruszki (ja użyłam niewielkiej ilości suszonej natki z ogródka babci, a świeża posłużyła mi do ozdoby)

Makaron gotujemy- żadna filozofia. Na patelnię z odrobioną oleju wrzucamy owoce morza. Kiedy zmiękną i część wody odparuje (z reszty będzie sos!), dodajemy sok z cytryny i wszystkie przyprawy. Dusimy. Na talerze rozkładamy makaron i owoce morza, polewamy odrobiną oliwy z oliwek, ozdabiamy natką i już. Łatwe, szybkie i przyjemne. Lubię takie dania :).

 

środa, 13 lutego 2013

Dotyk

 Foto: Anna Borowicz:  nieoceniampookladce.blogspot.com

Za oknem śnieg, w uszach Domowe Melodie grają Miłosną . A w duszy nastrój równie zimowo- sentymentalny. Skoro tak, niech będzie o wspomnieniach. Co pierwsze pojawia się w Waszych głowach, gdy wspominacie coś, lub kogoś? Czy jest to obraz, dźwięk, zapach, a może dotyk? Ja jestem słuchowcem, dlatego nigdy nie musiałam się za dużo uczyć, jeśli uczęszczałam na zajęcia, ale... ale to właśnie dotyk jest najlepiej rozwiniętym u mnie zmysłem. Kiedy zagłębiam się w przeszłość, bez trudu potrafię przywołać wszelkie kinestetyczne wrażenia. Drzwi szafy na mojej pierwszej studenckiej stancji, bezpieczne ramiona taty, klamki i drewniane deski podłogowe w domu babci, pierwsze pocałunki, dłonie bliskich, królicze uszy i koci szorstki język, hamak na działce, strony ukochanej książki, ciepło kserowanych artykułów, drożdżowe ciasto, strupy na kolanach. I-tak-dalej. Większość z tych odczuć to przeszłość, więc cieszy mnie ta czuciowa (nad)wrażliwość. Od zapamiętywania twarzy i miejsc mam zdjęcia. Głos może zostać nagrany. A dotyk? To ode mnie zależy, jak długo będę go pamiętać. Prawie równie dobrze pamiętam zapachy- na szczęście tylko te przyjemne ;). Niesamowite, jak pewne elementy potrafią wbić się w pamięć. Z tą moją wrażliwością jest też pewien problem- raczej kiepsko znoszę ból. Wszyscy zawsze się śmieją "Ojej, jakaś ty wrażliwa", kiedy klnę, bo się o coś uderzę, albo gdy protestuję, bo ktoś mnie nęka wbijaniem palców w żebra :>. Cóż, taka jestem, przykro mi :P. Skoro już jesteśmy przy bólu... Mały teaser tego, co zaprezentuję Wam niebawem (jak się całkiem zagoję ;))




A jakie są Wasze wspomnienia? Naznaczone dotykiem, obrazem, dźwiękiem...? Chętnie poczytam o tych najmilszych :).
Buziaki, M.

czwartek, 7 lutego 2013

Tłuste wyniki Candy!

Miałam nagrać film, aaaaale jakoś nie miałam weny :P. Za to zdjęcia z losowania SĄ! Żeby nie przedłużać... Foremki i zakładki wygrywa........ EWAY! Gratuluję, jutro leci przesyłka ;).






Chciałam Wam jeszcze szybciuteńko pokazać, jaki piękny przepiśnik przyszedł dziś pocztą. Jestem w nim absolutnie zakochana! Jest fioletowy, jest retro, jest stylowy i mogę w nim umieścić wszystkie przepisy. Żebym tylko miała ładniejsze pismo :P. Cóż, niektórych rzeczy nie da się kupić ;)... Zeszyt to, oczywiście, dzieło Karo . Polecam jej przepiękne notesy, kalendarze, plannery, albumy, itp. Zdjęcia robione przy moich cudnych lampkach, które wpływają na kolor- w rzeczywistości przepiśnik jest bardziej fioletowy :).


 








A jak się udał Tłusty Czwartek, Kochani? Ja naszukałam się pączka idealnego, co skończyło się skrajnym wykończeniem nerwowym- tak to jest, jak się ma zbyt wygórowane wymagania (bo z lukrem, nie z pudrem i z różą, nie z marmoladą)- zostaje się z niczym, a potem bierze się prawie cokolwiek, żeby nie umrzeć z głodu i frustracji :P. Cmok, M.

środa, 6 lutego 2013

Tłusta środa


Niedobrze mi. W moim domu śmierdzi niczym w kejefsi. Dziś pierwszy raz w życiu zrobiłam faworki. Na razie nie jestem w stanie stwierdzić, czy są genialne, bo mi smażenie odebrało apetyt. Ja w ogóle jestem wrażliwa na zapachy :P. Podobno są dobre. Te dwa, które spróbowałam, też mi smakowały :D. Faworki zrobiłam tak:

wzięłam:
 4 żółtka
ok 400 g mąki
trochę wody
łyżkę octu


Wszystko zagniotłam- dodając po trochu mąki- bo się kleiło :>. Włożyłam uformowaną ciastową kulę na godzinę do lodówki, a po wyjęciu pobiłam ją drewnianą kulką (aż mnie ręce bolały!)- to podobno ważny etap, bo dzięki temu faworki się napowietrzają ;). Rozwałkowałam (cieniutenieńko!), pocięłam na paski- w każdym zrobiłam niewielkie przecięcie i uformowałam faworki. Potem do mocno rozgrzanego oleju, którego w (wysokim) garnku było duuuuuużo, wrzucałam po kilka i wyjmowałam, kiedy były zarumienione (zawstydziły się chyba). Posypałam pudrem i voila. A teraz wietrzę. Potem będę sprzątać, bo wygląda, jakby śnieg napadał w całym domu :P... Jutro rzucę się na pączki- piekarniane, bo niestety Tłusty Czwartek wypada nieoczekiwanie w... czwartek (czwartkodziałek!) i czasu na smażenie nie będzie. Wrzucam zdjęcia faworków i łasuchów, które zażądały zapłaty za sesję...






Ps. Wyniki Candy późnym wieczorem, albo jutro (raczej jutro :P)!

poniedziałek, 4 lutego 2013

Kocham... światło.


Uwielbiam blask światła. Poranne promyki odbijające się w rosie, zimowe słońce w południe. Żółte światło przebijające nieśmiało przez zasłony- unoszące drobinki kurzu, które migocą niczym zaczarowany pył. Płomienie świec, lampki choinkowe, żar dogasającego ogniska, lampiony, rozgwieżdżone niebo. Radosne błyski w oczach zakochanych. Zachody słońca- nie wschody, nocną lampkę- nie jarzeniówkę. Kocham ciepłe światło- bo światło to ciepło. To bezpieczeństwo, spokój, dom, miłość. Zdjęcia, w których światło odgrywa ważną rolę, zawsze mnie fascynowały. Poniżej niewielka część tych, które mnie urzekły. Bo światło to wrażliwość mojej duszy.



źródło: http://simplyhandmade.typepad.com/.a/6a0148c7e96f7c970c0168eb9b4661970c-800wi

źródło: http://dn3xvn5nu3tgm.cloudfront.net/fotki/upload/25/33/72/2533721122721249162.jpg



 źródło: http://favim.com/image/19575/

źródło: http://angelika1.pinger.pl/p/8

 źródło: http://www.gourmet.com/images/food/2009/07/fo-pincus-lights-in-sky-608.jpg

 źródło: http://isabellnwedin.blogspot.com/2012_01_01_archive.html

źródło: http://www.shelterness.com/15-ideas-to-hang-christmas-lights-in-a-bedroom/pictures/14204/

źródło: http://favim.com/image/169770/

źródło: http://www.mymodernmet.com/profiles/blogs/guillaume-gaudet-quiet-nyc



Miało być zdjęcie lampek, jak znajdę kabelek, więc będzie- z Czarnuszką ;).
 
 

 
 Przypominam o Candy: tutaj . Macie czas do jutra do północy :).

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...