poniedziałek, 16 grudnia 2013

boys & girls

Z dedykacją dla moich wspaniałych kobiet: J., M., I. oraz dla A., którą niedawną odzyskałam ;). (kolejność przypadkowa, do cholery :P!)

Ostrzeżenie i wyjaśnienie: część I oparta jest w głównej mierze na obserwacji moich przyjaciółek, dziewczyn moich kolegów, no i... mnie, oczywiście. Część druga, to obserwacja chłopców z 4-6 klasy podstawówki, bo mam wrażenie, że wiele się nie zmienia ;)... Nie no dobra, trochę przykładów dorosłych chłopców też jest ;).


Część I
Będzie płakać podczas Listów do M, Titanica i Pamiętnika. W  skrajnych przypadkach, rozczuli ją nawet program typu talent show. Całemu światu powie, że jest w Tobie zakochana... ach, poza Tobą. Przecież nie zrobi pierwszego kroku. Przez wspomniane Pamiętniki, Listy i Titaniki oraz bajki Disneya będzie układać w głowie scenariusze (I stoimy tak sobie rozmawiając, gdy nagle zaczyna padać lekki ciepły deszcz/ puszysty zimny śnieg- w zależności od pory roku. On milknie, patrzy na mnie i mnie całuje. End of the scene.), będzie gdybać (Gdyby on z nią nie mieszkał, albo gdybym ja mieszkała bliżej... Gdyby on się dowiedział, jaka ona jest naprawdę...). Wcale nie boi się rozmów o seksie- jej przyjaciółki dokładnie znają jej upodobania i (nie)liczne podboje. Zresztą... swoim przyjaciółkom powie wszystko (lub prawie wszystko), zanudzi je też opowiadaniem o tym, że kiedy się uśmiechasz, robią ci się urocze zmarszczki wokół oczu, powtórzy też każde Twoje wypowiedziane słowo. I każde Twoje słowo będzie wzięte pod lupę. Usłyszane, zrozumiane, zinterpretowane, nadinterpretowane, przetworzone. A potem się obrazi (no, chyba, że powiesz jej komplement, choć tu i tak możesz natrafić na pewne problemy). Każde słowo będzie zapamiętane, więc obrażanie może się powtarzać kilka razy (co z tego, że o to samo. To, że to było dawno, nie zmienia faktu, że zostało wypowiedziane). Będzie porównywać Cię do swoich byłych- i lepiej, żebyś miał jak najmniej podobnych cech (hej, w końcu to BYLI!). Porównań do ojca raczej też nie unikniesz. I tu ciężko stwierdzić, czy lepiej być bardziej, czy mniej podobnym. Jest zazdrosna o przyjaciółkę swojej przyjaciółki równie mocno, jak o dziewczyny, z którymi masz kontakt. Cóż... byleby nie chciała Cię zabijać za każde polubione zdjęcie znajomej, albo na wspomnienie o fakcie luźno (bardzo luźno) związanym z Twoją ex. Uwielbia flirtować dla sportu- żeby podnieść samoocenę. Jeśli ma dzieci, będzie ciągle o nich gadać. Jeśli nie ma dzieci, będzie gadać o swoich zwierzętach- tak jakby były dziećmi. Jeśli nie ma zwierząt, nie martw się, na pewno znajdzie jakiś temat do gadania non stop. A propos dzieci... Nie chcesz mieć? Ale przecież ona już wybrała imiona! Po rozstaniu będzie utrzymywać, że faceci to straszne dupki, dopóki nie zacznie układać nowego scenariusza i wyobrażać sobie nowego księcia z bajki- no przecież nie na darmo oglądała bajki Disneya! Ma dużo więcej za uszami, niż możesz sobie wyobrazić. Ale do tego też się nie przyzna, po co ma psuć swoją reputację? Po sto razy będzie oglądać zdjęcia z czasów młodszej młodości i razem z inną przedstawicielką tego gatunku będzie zaśmiewać się do rozpuku i wspominać kolejny raz wszystkie sytuacje. Zidentyfikuje się z każdą piosenką, którą akurat grają. To nic, że zwykle nie ma nic wspólnego z jej sytuacją. Już ona sobie to dointerpretuje. Będzie stosować sztuczki z odrzucaniem włosów, przygryzaniem własnych ust, opadającym ramiączkiem stanika, i inne takie, które POWINNY na Ciebie zadziałać.

Jezus... Jak Wy z nami wytrzymujecie? Zresztą NIEWAŻNE! To i tak wszystko Wasza wina :P...

Część II
Założy hipsterską czapkę (okulary kujonki już ma na nosie) i będzie się przechadzał, zerkając w Twoją stronę, by sprawdzić, czy go podziwiasz. Położy nogi na Twoich nogach, bo łatwiej wyrazić nogami, niż słowami, że mu się podobasz. Będzie Ci dokuczał i zabierał Ci rzeczy- nie rozumiesz, że to idealny sposób na podryw? Potrafi przesiedzieć cały dzień przed komputerem- te gry są takie pasjonujące! Będzie chwalił się, do którego levelu gry doszedł, a gdy zacznie się temat piłki nożnej, nie przerwie mu nawet wybuch bomby atomowej (w fabryce bombek, można sobie kupić bombkę z logiem Borussi Dortmund!!!). Chcąc naprawić małą usterkę, zepsuje to do końca, chcąc coś wyczyścić (np kratkę wentylacyjną...), zniszczy coś innego (stół...). Nie umie przegrywać, lepiej w nic z nim nie graj. Zrobi Ci mętlik w głowie, a potem szybko się znudzi i pójdzie mącić w głowie kolejnej naiwnej. O swoich podbojach chętnie opowie kolegom, tym bardziej, jeśli nie mają możliwości sprawdzić, jaką część historii podkoloryzował. Kumple staną za nim murem, nie wyciągniesz od nich, gdzie aktualnie podziewa się Twój książę z bajki. Prześle Ci piosenkę tak sugestywną, że nawet głuchy by zrozumiał jej przesłanie- i będzie udawał, że nic takiego nie zrobił. Nie powie Ci o swoich uczuciach, bo przecież jest męskim mężczyzną! Nie zrozumie aluzji Ooooo, popatrz, KWIACIARNIA! Po prostu powiedz, że chciałabyś dostać kwiaty. Zapamięta i przyniesie ;).

Cholera. Chyba lepiej znam się na kobietach. Nie wiem, co jeszcze o facetach dodać. Może macie jakieś pomysły?

I jeszcze bonus:

J: Ostatnio się popłakałam na Listach do M. 
M1. Ja teeeeeeż! A widziałaś to już wcześniej?
J: Tak, oglądałam drugi raz.
M1. Ja teeeeż! Już wiedziałam, w których momentach płakać!
J, M (razem): Jak ona śpiewą tę Cichą noooooc!
M2: Ja ostatnio płakałam na The voice of Poland.
M1: Boże. Ty to już płaczesz na reklamach margaryny o smaku chleba...

Gadamy z Izą, jak to jesteśmy rąbnięte na punkcie zwierząt (pies Izy jest przygłuchy, to ważne :P) i że zaczynamy się zachowywać jak młode matki, które dyskutują o kupkach i jedzeniu swoich dzieci i z radością dzielą się tym na fejsie.

M: Czekusiu Ty mój kochany, titititi!
I: A Ty zauważyłaś, że on ma zeza?
M: (wciągnięcie powietrza!) Cooooo?! Chyba oszalałaś! Czeko, nie słuchaj cioci! To z zazdrości!
I: Z zazdrości, że słyyyyyszysz!


Dobra, koniec. Chciałam tylko dodać, że jeśli ktokolwiek poczuł się urażony, to trudno :P. Nic nowego, ani nieprawdziwego tu nie zamieściłam ;). Tak, tak, to wszystko jest przerysowane i raczej (raczej...) nie występuje w takim natężeniu u jednej osoby.
Dbajcie o siebie, kobiety, przestańcie strzelać fochy, mężczyźni, zacznijcie się w końcu domyślać ;)...

piątek, 22 listopada 2013

Zmiennie niezmienna.


źródło: http://www.goodwp.com/images/201201/goodwp.com_21000.jpg

Panta rhei... Wszystko płynie. Płynie woda, płynie czas. Wszystko się zmienia. Kiedy sięgam pamięcią kilka lat wstecz, uśmiecham się półgębkiem, bo widzę zupełnie inną dziewczynę. Może oczy ma tak samo zielono- dziwne, może tyle samo piegów latem, może nawet nie urosła zbyt dużo. Ale w jej słowniku istniało zbyt dużo nigdy. Nigdy tego nie zrobię; Nigdy nie postąpiłabym tak jak ona; Nigdy tego nie powiem. Teraz nigdy zniknęło. Zastąpiło je Zdarzyło mi się, W życiu nie pomyślałabym, że tak będzie, No, cóż, każdy popełnia błędy, Nie mnie oceniać. Im jestem starsza, tym luźniej podchodzę do wielu spraw i mniej przejmuję się wieloma rzeczami. Wiele się zmienia: wartości, światopogląd, spojrzenie na świat- z wiekiem (chyba). Ale są rzeczy niezmiennie. Nadal wołam wszystkie napotkane koty, kucam przy nich i świergoczę No chodź, kiciusiu, nie bój się, kicikickici, choooooooodź koteczku malutki! Taki jesteś śliczny, taaaaak? Koty niezmiennie nie podchodzą (poza bezokim buraskiem, który nocuje u jednej dziewczyny z klatki obok i jednej łaciatej kotki- ale to było jednorazowo w Chełmie, parę lat temu) Niezmiennie serce tłucze mi się w chudej (niezmiennie) piersi przy platonicznie Uwielbianym (zmiennym). Niezmiennie udaję odważną i pewną siebie, choć na zrobienie pewnych prostych rzeczy i gestów nadal brak mi odwagi. Niezmiennie lubię czytać Harry'ego Pottera, niezmiennie czekam na list z Hogwartu. Niezmiennie lubię się wygłupiać i śmiać. Niezmiennie słucham piosenek po tysiąc razy, aż w końcu nie mogę ich znieść. Niezmiennie lubię pić wodę z cytryną bez cukru, moje kolana niezmiennie są poobijane. Niezmiennie cieszę się, gdy pierwsze płatki śniegu spadają na ziemię. Niezmiennie zachwycają mnie zachody słońca, niezmiennie nie oglądam wschodów, bo są za wcześnie. A kiedy spotykam dawno niewidzianą koleżankę, to po jakimś czasie, znów staję się rozchichotaną nastolatką, tym bardziej, że słyszę:
-Nie mów do mnie Agata.
-Agatka, nadal? 
-Tak, albo Aga.
Pewne rzeczy się nie zmieniają :)....

piątek, 15 listopada 2013

Komercyjnie

Czasami wracam z pracy przez cmentarz. Bo tak jest szybciej. Właśnie pomyślałam, że to się na mnie zemści i trafię TAM szybciej, niż bym chciała, bo chodzę na skróty. Wracam dziś, niebo szarzeje nade mną, już widać księżyc- chyba w pełni. Nie jest jeszcze ciemno, ale jasno też nie jest (właśnie mi mignęła lampka, chyba zaczynam się bać!). Równo dwa tygodnie po Dniu Wszystkich Świętych, na palcach mogę policzyć znicze, które oświetlają mi drogę przez cmentarz. Reszta stoi smętnie, wygaszona, nie sprzątnięta. Sprzątnie się na Boże Narodzenie. Albo za rok. 1. listopada byłam na cmentarzu sama. Na grobie mojego ojca nie było stu milionów zniczy, ani piętnastu donic z chryzantemami. Było kilka ciętych- nie złocistych i nie w półlitrówce po czystej. Siedząc na ławeczce, oglądałam sobie ten jarmark, będąc na wpół smutną (bo taki dzień) na wpół zniesmaczoną coroczną szopką, odgrywaną przy grobach. Pomijając już fakt, że jak widać, nie można spotkać się przy stole- lepiej spotkać się przy grobie (i obgadać nieobecną córkę szwagra, co to nawet zwiędłego kwiatka nie przyniosła!) oraz że trzeba uporczywie się we mnie wpatrywać (bo sama, pewnie sierotka, do tego albo skąpa, albo głodem przymierająca, bo nagrobek niezasłany kiczowatymi wiązankami), to .... o czym to ja? No właśnie, ten przepych. Jezus Maria! Zastaw się a postaw się (niczym na weselu), ale grób obstawiony będzie. Już sobie wyobrażam, jak mówię "Tato, wiesz, może odetną mi w tym miesiącu prąd, albo telefon, bo nie zapłaciłam rachunków, ale za to masz dwie wiązanki, chryzantemę w doniczce, sztuczne kwiaty w wazonie i siedemnaście zniczy- w tym dwa grające Odę do Radości, Coco jambo i Chwalmy Pana na zmianę. Cieszysz się?" No, na szczęście, tłumy z cmentarza zniknęły, większość wiązanek będzie dogorywać smętnie w następnych miesiącach. Znicze zniknęły także z supermarketów, zastąpiły je zastępy czekoladowych mikołajów. Coraz bliżej Święta ;)?

poniedziałek, 21 października 2013

Przez pryzmat

Zastanawialiście się kiedyś, jak postrzegają Was inni? Pewnie nie raz. To niesamowite, że wszystko (dosłownie) wszystko, co zrobicie (lub czego nie zrobicie), jak się zachowacie w danej sytuacji, Wasze uczucia, Wasz wygląd i ubiór zostaje poddane dogłębnej ocenie mas. Łatwo zostać zaszufladkowanym, zbyt łatwo. Liczy się pierwsze wrażenie, które potem ciężko zakryć innym. Chociaż... Można zrobić coś tak spektakularnie odmiennego, że budowana przez lata opinia również się odmieni, o 180 stopni. Kiedyś usłyszałam, jak ktoś mówi o którymś kabarecie, widzianym w sytuacji normalnej, nie scenicznej Myślałem, że są zabawni. A to takie mruki. Też kiedyś widziałam Marcina Wójcika z Ani Mru Mru, stał przede mną w kasie w Delimie. Nie wygłupiał się, nie próbował mnie rozśmieszyć, nie skakał dookoła kasy. Z grobową miną pakował swoje zakupy do ekotorby (a może nawet zwykłej siatki!). Skandal. Bawi mnie to, bo pokazuje, że ludzie nie potrafią odróżnić świata realnego od udawania, gry. Tak, jak z serialami- proszą lekarzy z seriali o diagnozę i rzucają się z parasolem na Marka, który zdradzał Hankę z Grażyną. Odeszłam od tematu... Wracając do komików- uwaga, uwaga: to są ludzie. Powiem więcej: wcale nie muszą być zabawni, tak na co dzień. Nie muszą być nawet w dobrym nastroju. Wolno im. Może mają zatwardzenie, a może ich drużyna piłkarska przegrała mecz. Mają prawo do smutku. Tak jak każdy człowiek. Och, no na przykład ja. W moim życiu dzieje się ostatnio TYLE rzeczy! Zabawnych, smutnych, wspaniałych, tragicznych, przygnębiających i unoszących, że trudno mi to wszystko ogarnąć. Okazuje się, że wtedy można dostać łatkę wrednej suki, bez kija nie podchodź, zamieniłem z każdym parę słów, tylko do niej bałem się podejść. A ja czasem nie mam siły podskakiwać i być bardzo bardzo głośno, i śmiać się, i tańczyć, i nawiązywać nowych znajomości, brylować, i pokazywać się z jak najlepszej strony. Zresztą, od podskakiwania człowiek się poci, a ja przeziębiona byłam. I przykro potem słyszeć, że jedna przyjaciółka jest zła, a druga mówi mogłaś nie przychodzić, bo wydaje się, że wiedząc, jak wygląda Twoje życie, wybaczą Ci Twoją niedyspozycję. Bo to taki czas, kiedy jedno pytanie i jeden zgubiony kolczyk sprawia, że zalewasz się łzami (kolczyk się znalazł, chwała Panu!). Ale to nic. Nawet, jeśli nie robię dobrego wrażenia na ludziach nowo poznanych, nawet jeśli odbierają mnie jako sukę, jakoś to przeżyję. Mam prawo do smutku, tak samo jak do radości.

Dla rozluźnienia napiszę Wam jeszcze, że w piątek moje zwierzęta urządziły sobie Festiwal Rzygania, a mój dzień Dniem Ich Rzygów Sprzątania ;).

No to koniec. I znów nie było o drukarce.

piątek, 18 października 2013

Maestro! Muzyka!

Nie potrafię zrozumieć, jak można ograniczać się do jednego typu muzyki i zamykać się na inne. Co jest złego w poszukiwaniu dobrych wrażeń i emocji w melodii? Jakakolwiek by nie była. Jakiś czas temu usłyszałam Co się stało z twoim gustem muzycznym? Tak, jakby gust (jakikolwiek, nie tylko muzyczny) był dany raz na zawsze, stały, niezmienny. Gusta się zmieniają, tak jak zmieniają się ludzie. Gust muzyczny, jest zmienny niczym rytm i tempo melodii. Kocham muzykę. Klasyczną, ścieżki dźwiękowe z filmów (Harry Potter! Amelia! miliard innych ;)), kompozycje na pianino i skrzypce, ale też folk, dancehallowe brzmienia, punkrock i rock'n'roll. Jednego dnia potrafię słuchać Sean Paula, Mazowsza i Vivaldiego. Bo lubię. Bo wzbudzają we mnie skrajnie różne emocje. Radości, imprezy, nostalgii, spokoju, smutku. Wprawiają moje serce w drżenie, nadają mu inny rytm. Lubię odkrywać nowe utwory, a potem odtwarzać je w kółko godzinami, dopóki nie znajdę kolejnych perełek. Czasem bardziej działa na mnie linia melodyczna, czasem słowa piosenki, czasem zwyczajnie coś dobrze mi się kojarzy i staje się dla mnie hitem (nomen omen). Jutro koncert Domowych Melodii. Ci to dopiero potrafią wprowadzić mnie w stany rozchwiania emocjalnego ;)... Jutro będzie pięknie i dobrze (taką koszulkę mam! ;))

Miałam dziś pisać o czymś innym, o drukarkach i kotach. Ale to jutro. Bo dziś słucham Briana Craina, którego właśnie odkryłam i jestem nostalgicznie stęskniona (taki tam tautologiczny zabieg poetycki :D), a nie zabawna ;).

Uwielbiam pianino i skrzypce.

I jeszcze klasyczny Canon In D Major Johanna Pachelbela w innej odsłonie ;).

Dobranoc :).

czwartek, 17 października 2013

Newsy z dupy.

Uwaga! Tekst zawiera brzydkie wyrazy (a to nowość!) oraz luźne powiązania tematów i tylko pobieżne ich przejrzenie, sprawia, że post jest lekko chaotyczny. 

Ale i tak, wszystko kręci się wokół dupy...

Sytuacja: siedzimy z moją matką (ona siedzi, ja się kręcę, bo przez chwilę bez ruchu być nie mogę), telewizor gra i buczy w tle (nie lubię telewizji, a w tle to już nie cierpię. No, ale nie mój telewizor, więc rzadko udzielam rodzonej matce reprymendy na ten temat ;)). Nagle okazuje się, że telewizor nie całkiem w tle, bo matka rzecze do mnie Natalia Siwiec miała WSZYSTKO operowane, by potem dodać 
I reklamowała też wszystko, łącznie z pastą do wybielania odbytu i sromu. No dobra, udaje się mojej matce zatrzymać mnie w pół kroku. Ja: pastę? Do wybielania? Odbytu?! Matka: No. I sromu. Ja: Ale po co wybielać odbyt? (modlę się, żeby matka nie dodała I srom). I co? I było zdjęcie z jej dupą, wypiętą? Matka: Tak. Ja: Ale GOŁĄ?! I tak sobie gadamy z moją matką o dupie Maryny. A nie, Natalii.... Fantastycznie! Skoro już jesteśmy przy temacie dup i telewizji... Czytam sobie książkę Teleogłupianie. Dobra jest. Fantastycznie potwierdza to, co zauważyłam u moich pacjentów, którzy oglądają mnóstwo telewizji. Powiedzcie mi, po co 2 latkowi telewizja? Albo 8-miesięcznemu dziecku? Nie, edukacyjna rola telewizji do mnie nie przemawia, bo nie istnieje. Dzieci oglądające telewizję dużo później i słabiej mówią, są bardziej agresywne, nadpobudliwe, mają problemy z koncentracją i snem, mają skłonność do otyłości... Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Jak dla mnie, telewizja jest po to, by rodzice mieli święty spokój. A mnie przeraża patrzenie na śliniące się zahipnotyzowane ekranem 1,5 roczne dziecko, które w normalnej sytuacji powinno eksplorować świat w dużo bardziej fascynujący i pouczający sposób. Przez kontakt z rodzicami, rodzeństwem, rówieśnikami, przez zabawę, bieganie, skakanie, rzucanie, branie wszystkiego do rąk i do buzi. Ach, tak, że nie mam dzieci, to co ja mogę wiedzieć, przecież każdy rodzic ma prawo do odrobiny spokoju. Owszem ma. Ale nie kosztem gorszego rozwoju dziecka. Jest wiele alternatywnych rozwiązań na zajęcie dzieci... Pomyślcie, kiedyś nie było telewizji, a matki dawały sobie radę ;). 
W książce poruszono też temat seksu i własnego postrzegania siebie, właśnie przez pryzmat telewizji. Obrońcy szklanego pudełka twierdzą, że ośmiolatek potrafi uzmysłowić sobie, że panie i panowie z serialu są po operacjach plastycznych, z toną makijażu, czesani i ubierani przez stylistów? Potrafi? Dobre sobie. To skąd dążenie do niemożliwego ideału wśród nastolatek? Odchudzanie się, tapetowanie, zadręczanie się, że nie dorównują celebrytom... Złapałam się wczoraj na tym, że oglądając zdjęcia twarzy dwóch modelek, stwierdziłam, że są niebywale piękne, by potem dojść do wniosku, że ja również mam ładne oczy, wystające kości policzkowe, pełne usta, świetną oprawę oczu i nawet nie za duży nos. Jedyne, czego mi brakuje, to cery bez skazy- bez piegów, zmarszczki, przebarwień, naczynek, sińców pod oczami. Czyli tego, co one osiągają dzięki makijażowi i retuszowi. A dzisiaj sobie stanęłam nago prze lustrem, i powiedziałam (całkiem szczerze!) sama do siebie (i na głos!): Piękna jesteś, czego chcesz?! I jeszcze, nadal będąc przy temacie dup, powiem Wam, że jest strona krągłości.pl . Polubiłam fanpage, bo podobało mi się kilka zdjęć dziewczyn. A potem przypomniałam sobie, że kiedyś go bojkotowałam, bo nazwa prawdziwe kobiety mają krągłości mocno mnie zbulwersowała. Bo co, bo tylko cycki i tyłek świadczą o byciu kobietą? (dla mnie to właśnie to są krągłości- piersi, biodra, pośladki, uda- a nie wielgachny brzuch, ramię jak trzy uda i akceptowanie swoich 120 kilo ;)) A już tekst Mężczyzna zaczyna się od (i tu wzrost, ewentualnie jakieś inne centymetry)- sprawia, że nie wiem, czy płakać, czy się śmiać. No i wiecie. Prawdziwe kobiety chodzą w szpilkach, a mężczyźni mają zarost. A ja noszę trampki, a niezarośnięci faceci przynajmniej nie drapią ;).

niedziela, 13 października 2013

Around the time



Jeśli niemożliwe byłoby możliwe, jaką moc chcielibyście posiadać? Może taką, która pozwoli na przenoszenie się w czasie? A jeśli wiedzielibyście, że nie macie żadnego wpływu na to, gdzie i kiedy zostaniecie przeniesieni? Tak jak Henry z powieści Miłość ponad czasem (albo Zaklęci w czasie, albo Żona podróżnika w czasie). Przypomniało mi się o tej książce, bo w kinach grają film Around the time, którego motywem przewodnim również są podróże w czasie- i chcę to obejrzeć. Wiem, ze powstał też film na bazie tamtej książki, ale jak to zwykle bywa, może się okazać, że jest gorszy od powieści i się rozczaruję. Nie lubię rozczarowań. Za to tematykę podróży w czasie lubię i to bardzo! Sporo już było książek i filmów zahaczających o ten temat. Jedne wesołe, inne przerażające. Każde niosące ze sobą przestrogę. Gdybyście mieli możliwość wrócenia czasu i zmiany jednej rzeczy w Waszym życiu, co byście zmienili? Pewnie każdy odpowie, że nic- że niby nikt niczego nie żałuje. A ja myślę, że każdy ma w głowie listę rzeczy, które chciałby zrobić inaczej, nie zrobić ich wcale, albo właśnie zrobić to, na co zabrakło mu odwagi. Dobrze jest niczego nie żałować, ale czasem tak się nie da. Tyle, że żałowanie i gdybanie (czyli to, co kobiety lubią najbardziej) jest groźne. Zapędza nas w wyimaginowany świat, gdzie zawsze padają słowa, które paść powinny, gesty są doskonale zaplanowane, a zdania wyważone. Nie ma miejsca na pomyłki, złe decyzje, naukę na własnych błędach. Jest dobrze, a nawet lepiej, bo jest dokładnie tak, jak to sobie wymyśliliśmy. Groźne to, bo nie pozwala na cieszenie się i bycie tu i teraz, na dostrzeganie nawet drobnych radości w swoim życiu. A kiedy wracamy do realnego świata, czar pryska i nic nie jest w stanie dorównać naszym wyobrażeniom. I choć są rzeczy, których żałuję, chyba za bardzo bałabym się efektu motyla, by pragnąć cofnięcia się w czasie. Bo gdybym zrobiła coś inaczej, kto wie, gdzie byłabym teraz? Może wcale nie byłabym sobą, taką jaką jestem teraz. Może byłabym lepsza, może gorsza. Może to dobrze, że nie możemy przenosić się w czasie, i w nieskończoność zmieniać naszych decyzji, bo czy potrafilibyśmy wyciągać wnioski z naszych doświadczeń i błędów, gdyby tak łatwo dało się je wymazać? A może jednak ktoś ma zmieniacz czasu, albo samochód, która pozwala na ekscytujące podróże? Ja na razie pozostaję z własną wyobraźnią. I bardzo cieszę się, że nikt nie ma dostępu do moich myśli (?). Czułabym się bardzo okradziona... 

Ps. Podobno jesteśmy o krok od telekinezy, wyobrażacie sobie to?!
Ps. 2 Chyba sobie kupię imitację zmieniacza czasu z HP :P.


sobota, 12 października 2013

Za to październik...

Za to październik w tym roku wyjątkowo piękny. Sprzyja długim spacerom z psem, kopaniu dziur (pies kopał, ja go do tego podjudzałam) oraz rozmyślaniom nad własnym życiem. I nawet trochę smutki odgania, bo słońce i liście się złocące. Jest pięknie, złoto, magicznie. Iza powiedziała niedawno Napisz coś, pośmiałabym się, jak teraz (bo pisałyśmy na fejsie i śmiała się z własnych żartów skierowanych we mnie). Miałam napisać- np coś o tyłkach, bo akurat tego dotyczył fragment naszej rozmowy. Ale nie napisałam i nagromadziły się tematy nieprzelane na klawiaturę, letnie i jesienne, śmieszne i karcące, wylewające wiadro z pomyjami, ewentualnie coś o miłości. A potem byłam w Lublinie i Iza powiedziała, że jednak w życiu nie ma nic za darmo i o tym też miałam napisać. To napiszę, będzie trochę śmiesznie.


Do Lublina pojechałam na konferencję. To, że jest tam moja rudowłosa zołzowata najkochańsza przyjaciółka WCALE nie ma nic do rzeczy. Tak, jak i to, że mam ogromny studencki sentyment do tego miasta (niczym moja mama do Łodzi- przez duże Ł!) i że jest tam parę osób, z którymi zawsze dobrze się zobaczyć. Wtorkowy ranek i przedpołudnie (trwające do 14) upłynęły mi pod znakiem podróży. Siedziałam w pierwszym wagonie, pięknym takim i pachnącym, jak w tych na trasie Katowice- Warszawa. I klima była, i gniazdka, i wifi! Popołudnie i wieczór upłynął pod znakiem Izy i śmiechu do łez (albo do jak będziecie tak głośno, to przyjedzie policja, bo już jest po 22!), gry ni to karcianej, ni to planszowej, której zasady jasno potrafi wytłumaczyć mężczyzna- informatyk i których to zasad jedynie on kurczowo się trzyma. Nawet nie wiecie, jaka to frajda oszukiwać i podpowiadać sobie nawzajem, jeśli się wie, że wszyscy gramy razem i musimy współpracować ;)! Oczywiście, zanim zrozumiałyśmy z Izą zasady, wymyśliłyśmy własne 
(M: Jak jest żółty, to musisz nasikać, jak zielony- nasmarkać, a jak czerwony...? I: To musisz dostać okres! I gramy z Jackiem!), ale potem gra nas wciągnęła, pomimo, że przez oszustwa zostałyśmy zhańbione i nie zasługiwałyśmy na miano pirotechnika, czy coś takiego :P. Nazajutrz była konferencja, ale wcześniej budzik nie zadziałał, za to zadziałał Jacek, wyrywając nas z objęć Morfeusza, zadając fundamentalne pytanie: A wy to nie wstajecie? Gwałtowna to była pobudka, aż mnie łeb rozbolał. Na konferencji najfajniejszym elementem było spotkanie koleżanki ze studiów, no i jej trzeci moduł (konferencji!!!!!), no może jeszcze lunch. A tak, to było dość słabo. Potem inne udane spotkanie, cudowne dzieciaki kolejnej koleżanki, zostawienie teczki, pędzenie na autobus (który okazał się złym autobusem). Po drodze spotkanie lisa. On- stanął na mojej drodze, a konkretnie na moim chodniku. Ja pomyślałam, że jeśli będę dalej szła, to on się przelęknie i wyleci prosto na ulicę, a ja będę winna jego śmierci. Wpadłam na pomysł, że poszukam telefonu- bo akurat dostałam smsa- może przy okazji zrobię mu zdjęcie. Ja kucam i próbuję znaleźć telefon w przepastnej torebce, on stoi nadal. Z prawej nadjeżdża rower, a siedzący na nim kolarz (jak mnie to słowo razi pisownią!) zaczął wydawać dziwne dźwięki w celu wystraszenia lisa. Skuteczny zabieg, lis zwiał na pobliską górkę, a potem w krzaki, kiedy chciałam go uwiecznić znalezionym srajfonem (był w kieszeni). Przejdę do meritum, bo strasznie dużo tekstu już jest. Poszłyśmy z Izą na imprezę (nasze imprezy zwykle są totalnym niewypałem. Jedna jedyna udana była w sierpniu na Śląsku), było coś tam lejdismadmłazel, że wchodzimy i pijemy za darmo, bo cycki mamy. Weszłyśmy, stanęłyśmy przy barze, oczekiwałyśmy na mojito z 15 minut, a potem tańczyłyśmy. Kiedy stanęłyśmy przy barze po raz drugi i w końcu postanowiono nas obsłużyć, okazało się, że za darmo są tylko drinki, wybrane, ale przy tym barze się skończyły. Woda 4 złote, szał. Przemknęłyśmy do baru nr II, gdzie niczym przy wodopoju zagnieździły się już inne łanie i gazele. Po ok 40 minutach opierania się o bar, kiedy totalnie straciłam już nadzieję, barman przyjął moje zamówienie. Jako, że było mi wszystko jedno, powiedziałam "dwa dobre, owocowe, darmowe drinki". Darmowe i dwa się zagdzało. Owoce to cząstki cytryny i grapefruita. Reszta to lód, 7up, grenadyna (albo coś innego różowego obrzydliwie słodkiego) i znikoma ilość alkoholu. Musiałyśmy czekać, aż lód się rozpuści i uczyni ten ulep czymś bardziej znośnym. Tak nas to zamuliło, że po przetańczeniu 3 piosenek, postanowiłyśmy wyjść. I w tym momencie Iza stwierdziła, że w życiu nie ma nic za darmo, a ja przyznałam jej rację. Za darmo był za to widok lisa (tak, kolejnego!) w samym centrum miasta. Ten Lublin to szalony jakiś.

Jesienne pozdrowienia, M.

wtorek, 17 września 2013

Wciąż

A na dworze pada. Wciąż. Jakoś żyć z tym trzeba, może jakoś dopiorę moją upiornie drogą i długą, i piękną spódnicę, którą zamówiłam w szale zatytułowanym Jestem Kobietą Biznesu, Muszę Świetnie Wyglądać. No i była przecena, 20%. Nie doprała się, nadal odznacza się inny odcień szarości, spowodowany zbieraniem wody z kałuż. Nie to, żebym postanowiła pobawić się w Always (zawsze sucho, zawsze pewnie) i "powypijać" wszystkie katowickie kałuże. Nie. Jak wychodziłam z domu, to nie padało. A że było to w okolicach 7 rano, moje półkule nie zdążyły się jeszcze połączyć po krótkiej dawce nocnego snu. No i nie pomyślałam, że może padać. Wyjęłam parasol (dzień wcześniej targałam go w torebce i świeciło śliczne słoneczko), założyłam kiecę do ziemi (hej, na konferencji logopedycznej MUSZĘ się jakoś prezentować) i wskoczyłam do autobusu. W połowie drogi zaczęło lać. Mocno. Potem przestało i starałam się wybierać mniej zalane części chodnika i unosić baldresówę w górę. Wyglądałam, jak księżniczka, która ma zamiar się ukłonić, ale się nie kłania. W pewnym momencie spanikowałam, bo próbowałam jednocześnie znaleźć bankomat w terenie, w telefonie, oraz główny gmach biblioteki. Spódnica poszła w dół. Ale nie cała! Guma nadal trzymała się moich bioder. Wystarczyło, że wypuściłam cudo z rąk i stanęłam w lekko zalanym miejscu- nasiąkłam, a potem woda przesuwała się coraz wyżej i wyżej. I... zaczęło padać. Wszyscy ludzie gapią się na mnie i na moją spódnicę- i tym razem wiem, że wcale mi nie zazdroszczą. No i teraz zostały ślady, bo prałam w 30 stopniach. Ale nie jest najgorzej. Jak ją znów znoszę (jak tylko przestanie padać), to wypiorę w 40, ha! Matko bosko, ze mną to już bardzo źle, skoro o pogodzie piszę. Tak naprawdę to nie narzekam AŻ tak na ten deszcz ;). Wiecie, jak się zmoknie (też w długiej spódnicy, ale z ciucha, 20 razy- dosłownie :D- tańszej) podczas przejazdu kolejką linową (taką otwartą!), to może być całkiem zabawnie ;). Potem cienka spódnica idealnie się suszy pod suszarką w centrum handlowym. Bo jeansy to już nie! Ja wiem, że ostatnio mało piszę i trochę na jedno kopyto, ale TYLE się dzieje! Remontuję, urządzam, negocjuję, współpracuję, wymyślam, spotykam się- fajnie jest :). Od października ruszamy- tak sądzę ;). Zostawiam Was z moim najnowszym muzycznym odkryciem:



Ps. Rada od Panny Zaburzona Koordynacja: NIE chodzi się w ledwo założonych, przydepniętych butach (nawet tylko chwilę!), szczególnie, jeśli to te, co mają modelować pośladki poprzez udawanie, że chodzi się po piasku. Bo jak się zbiega w nich niczym gazela po schodach, to można runąć również niczym gazela- powalona przez lwa. No. I zedrzeć drugie kolano do kolekcji. Będę ślicznie wyglądać za rok na plaży. Ale kostki już prawie nie bolą...

;)

poniedziałek, 9 września 2013

Kap, kap...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny, 
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany, płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła sennego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny.

I może sobie Leopold pisać (no dobrze, nie może, bo nie żyje, wiem) niezwykle poetycko, dźwięcznie i szelestnie o deszczu. Ja deszczu nie lubię. Jesiennego. I całej tej pory roku. Przecież jeszcze mogło być ciepło! Dopiero wrzesień! Gdzie się podziało babie lato? Przepędził je ten wstrętny deszcz.? I zaczął się sezon na mokre nogawki, bolące zatoki, ciemności, gdy się wstaje i gdy się wraca do domu, pięć miliardów zużytych chusteczek higienicznych, polopiryny-rutinoscorbiny. Jesień jest smutna. Wiersz Staffa zresztą też. Zimą uwielbiam skrzące się wieczory, latem upalne noce, gdy jest już czym oddychać. Wiosną- każda pora dnia jest moja. A jesień? Jesienią nie ma dobrej pory dnia. Jest tylko deszcz i wiatr, i zgrzytanie zębów. Pozostaje tylko łapać ostatnie chwile słońca (może jeszcze będą?), skakać po kałużach i robić ludziki z kasztanów. Zaraz, czy ja aby nie jestem na to za stara? Dla ludzi w wieku starczym (czyli moim :D), też znajdą się jakieś plusy. Popołudnie z herbatą i książką. I fioletowym kocem z polaru! Albo długie wizyty w cudzych przytulnych domach (bo deszcz pada, niech tylko przestanie, to już idę do siebie) i nostalgiczne rozmowy z fantastycznymi ludźmi, koniecznie przy herbacie (z cytryną!). Nie będzie źle! Tylko niech jeszcze jakiś czas nie pada, bo zamówiłam sobie spódnicę-długą-do-samej-ziemi i jak ja w niej będę chodzić po tych deszczowych rzekach? Z okazji jesieni zrobię ciasto. Może, jak mnie chandra nie chwyci.
Przesyłam pocałunki gorące niczym rozapalony upałem budynek ZUSu!
M.

piątek, 30 sierpnia 2013

Poranki

Zaczęło się od tego, że... Właściwie nie wiem, nieważne. Nie ufam ludziom, którzy z rana szczęśliwi, jakby w totka wygrali. Z czego oni się, kurwa, tak cieszą? Moje poranki zaczynają się między ósmą a dziewiątą, jeśli mogę decydować. Jeśli nie mogę- jest źle. Jak dzisiaj. Kiedy budzik dzwoni o 4.40, poranek nie może być udany. Zasnęłam przed pierwszą (próbowałam położyć się normalnej porze, serio), o 1.20 obudził mnie sms. Fantastycznie! Z drugiej strony, może to i dobrze- śniło mi się, że właścicielka lokalu, który wynajęłam, nie chce mnie do niego wpuścić, a ja nie mogę otworzyć oczu. Ledwo zasnęłam ponownie, rozdzwonił się ten cholerny budzik, a ja nie wiedziałam, czego ode mnie chcą. I pomyśleć, że tydzień wcześniej kładłam się spać o tej porze. Wstałam. Zrobiłam herbatę i ani się obejrzałam, była 5.07. Ktoś się bawi tym czasem, do cholery? Poszłam pod prysznic. 5.20. Za 18 minut miałam autobus, spod domu, ale jednak. Dwa łyki herbaty. Ubieram się. Zakładam czarną bluzkę. Suszę włosy. Szukam butów. Znajduję jeden. Zastanawiam się, czy z ostatniej imprezy wróciłam w obu. Otóż tak. Szukam dalej, bez powodzenia. Koty dostają pierdolca, podkładają mi się pod nogi (jedna w bucie, druga bez). Zaczynam podejrzewać, że robią to specjalnie, żebym się przewróciła i zabiła- miałyby dużo żarcia. Znajduję inne buty i wiem, że to nie będzie doskonały dzień. Myślę sobie, że powinnam wyglądać glamour, bo jadę na spotkanie dotyczące wizerunku (śniadanie, więc w domu nic nie jem). Przeklinam w duchu, bo komin spakowany w worku próżniowym zalega razem z resztą zimowych rzeczy. Kto by pomyślał, że pod koniec sierpnia mogłabym go założyć. Związuję chustkę na kształt komina, zakładam na szyję. Wyglądam idiotycznie, ściągam chustkę. Zmieniam bluzkę na inną. 5.34. Nie ma najmniejszych szans, że zdążę na autobus, przecież nie mam makijażu. Nie, żeby zrobienie kreski pod okiem, oraz potraktowanie rzęs tuszem było czasochłonne, ale zawsze to pół minuty (nie, na co dzień nie używam podkładu; nie, nie mam cery idealnej, nie chce mi się.). Z racji tego, że pojadę następnym autobusem, postanawiam założyć kolczyki, naszyjnik i bransoletkę. A potem orientuję się, że następny autobus mam z dworca, co eliminuje kolejną zmianę bluzki. Zakładam sweter a la angora, co wraz ze spódnicą tworzy outfit godny Kasi Tusk. Wyglądam grubo, trudno. Wychodzę, czuję jak prawy but mnie obciera. Robi mi się niedobrze, bo nic nie jadłam. Albo z nerwów. Ale nic, kupię suchą bułkę po drodze. Doprawdy? Piekarnia jeszcze zamknięta. Czekam na autobus, spóźnia się, a mi coraz badziej słabo. Zastanawiam się, czy omdlewanie w autobusach jest bardziej mainstream, czy hipster. Nie dochodzę do żadnych wniosków, za to do drzwi autobusu, który się wyłania. Siadam (uprzednio sprawdzając czy wszystkie dziadki mają miejsce) i od razu robi mi się lepiej. Do czasu, gdy nie zobaczę przejechanego kota. No, nieważne. W Katowicach jestem wcześnie, mogę jeszcze iść kupić coś do jedzenia, albo wydrukować bilet na wydarzenie i mapkę trasy w Krakowie (nie wiecie po co? Zapraszam do przeczytania posta o Warszawie ;)). Ale kierowca busa już jest, ludzie wsiadają, a ja panikuję, że 13 minut to jednak bardzo mało czasu. A to, czy trafię do celu i czy mi się opłacało wstawać tak wcześnie, napiszę Wam pózniej, bo właśnie dojechałam do Krakowa. Thanks God for wi-fi!

M.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Lipiec- sierpień. Migawki.


Nie mogę uwierzyć, że to już koniec sierpnia! Nie wiem, jakim cudem ten czas tak szybko zleciał. Udaje mi się w to uwierzyć tylko dlatego, że zdecydowanie się ochłodziło. I tak jak parę tygodni temu chodzenie nocą po Katowicach w krótkich spodenkach było idealnym pomysłem, tak po ostatniej sobocie bolą mnie kolana. Starość nie radość. Na typowym urlopie nie byłam, ale jeśli wyznacznikiem udanych wakacji mają być podróże, imprezy i dobre towarzystwo, to te dwa miesiące dały radę :). Byłam w Warszawie, Gdańsku, Krakowie i Płocku. No i Katowicach, które są rzut beretem od mojego miasta ;). O stolicy i Pomorzu już Wam wspominałam, więc tylko wrzucę kilka zdjęć stamtąd ;). Niestety wszystkie zdjęcia, poza tymi ze Śląska, są robione telefonem/tabletem, więc jakoś ssie. Wybaczcie.


 
 
 

 
 


  
 





Pobyt mojej przyjaciółki Izy zasługuje właściwie na osobny post, ale... jest tyle rzeczy, których z różnych względów nie mogłabym tu umieścić, że ;)... Zwiedziłyśmy magiczny Nikiszowiec, różne knajpy i kluby, galerie, oraz łąki i lasy :). Dostałam zakawasów ze śmiechu, bo kiedy się spotykamy, skumulowana energia i szajba eksploduje niczym guma w za ciasnych gaciach. Okazuje się, że żeby się fantastycznie bawić, wystarczy ogromne zmęczenie po nieprzespanej nocy oraz gra niby- dla - dzieci. Polega na tym, że trzeba szybko podać słowo na wylosowaną literę z danej kategorii. A potem zmieniłyśmy zasady i gra stała się kalamburami. Najpierw pokazywałyśmy rzeczy z obrazków, na których były wypisane litery, a potem kategorie. Zastanawialiście się, jak POKAZAĆ imię, albo miasto? Nie? To musielibyście nas zobaczyć w akcji. A co do obrazków z literami, to zawsze przedstawiały coś do jedzenia. Iza stwierdziła, że ja wszystko jem tak samo i w ogóle nie da się zgadanąć. Było jednak coś, co pokazałam inaczej. Próbowałam pokazać papieża- machając sobie dwoma rękami nad głową, w celu nakreślenia tej jego czapki (jak to się nazywa?!). Iza w ogóle nie wiedziała, o co chodzi i śmiałyśmy się coraz bardziej. Jednak kulminacja nadeszła, gdy zorientowałam się, co ja wyprawiam i dusząc się ze śmiechu, próbowałam powiedzieć, że pokazuję papieża, bo on jadł kremówki, a ja miałam właściwie pokazać eklerki :D. Ja wiem, Was to w ogóle nie śmieszy, ale wtedy to było niesamowicie zabawne :D. Powstało też kilka nowych tekstów, m.in.

- On w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Gej, jak nic.
- Jak nic!
-Ale w sumie... Jak JA bym miała takiego przystojnego kolegę, to też bym nie zwracała uwagi na dziewczyny...

oraz 

-Wychodzimy. Ten małolat mnie ugryzł, a ja nie wiem, czy on był szczepiony.

Bez kontekstu to znowu nie jest aż tak zabawne, ale czułam, że muszę się z Wami podzielić ;). To jeszcze zdjęcia!

Ach, tak. Zmieniłam fryzurę ;). Obcięłam włosy i potraktowałam je henną- bo ja farbami nie farbuję, w trosce o włosy ;). W ciągu półtora tygodnia rudy prawie całkiem zszedł, za to włosy nie odrosły. Poczekam, trudno. Pani fryzjerka powiedziała, że włosy mi się poprawiły i zgęstaniały, więc warto było je podcinać od grudnia (i traktować różnymi wcierkami ;)).

 












 

 


I pojechała :(. Ale wróci!

A ja idę, bo miałam odkurzać, czy coś. Ostatnio, bardzo zasługuję na jakiś medal w zakresie nie ogarniania gospodarstwa domowego. Zainspirowała mnie Chujowa Pani Domu (nie znacie? na fejsa, szybko!), i to się stało takie modne, że chyba kupię sobie taką koszulkę. Ale może jest jeszcze dla mnie szansa, wczoraj zmyłam milion naczyń, serio!

Cmok!

środa, 28 sierpnia 2013

Etykiety

Niedzielne popołudnie. Mała czysta uliczka. Przed najbardziej schludnym domkiem zatrzymuje się duży czarny samochód z zaciemnionymi oknami. (...) Wysuwa się najpierw długa noga na niebotycznej szpilce, a potem pojawia się tryumfalnie Dziwka w całej swej okazałości. Potrząsa burzą loków i pokazuje swoim gorylom: "Naprzód". Wpadają bezszelestnie do domku, Dziwka kroczy za nimi, głośno stukając obcasami. W jadalni, przy niedzielnym obiedzie siedzi Rodzina. Jedzą rosół. Pani Domu przerwała właśnie milczenie: "Co, nie smakuje wam? (...)" Słowa zamierają jej na ustach, bo oto banda zamaskowanych mężczyzn podnosi jej ślubnego Męża, trzymającego jeszcze łyżkę w dłoni, i unosi do samochodu. Mąż majta nogami i krzyczy: "Co to, dlaczego ja?!", ale czarni wrzucają go bez pardonu do bryki. Dziwka patrzy przez krótką, straszną chwilę, pogardliwie na Panią Domu: "On już jest mój!", oświadcza, odwraca się i dostojnie oddala (...)
Nowe ujęcie. Z maszyny drukarskiej wypadają gazety z ogromnym tytułem na pierwszej stronie Niebezpieczna Dziwka znowu w akcji. (...)"

I tak to właśnie jest. Koniec postu.

No dobra, żartowałam ;). To chyba najzabawniejszy fragment książki Kup kochance męża kwiaty Katarzyny Miller. Dużo w niej o związkach, archetypach, etykietach i zdradach. Nie tylko fizycznych. Bo okazuje się, że zdradzani jesteśmy od samego początku- już wtedy, gdy rodzice nie dotrzymują danego słowa, czy grzebią w naszych rzeczach, za nic mając prywatność. Ale teraz nie o tym. Będzie o związkach, bo już dawno miało być. A może raczej o relacjach międzyludzkich i stereotypach? Spodobała mi się ta książka. Okazuje się, że mam dość zdrowe podejście do życia. Z wiekiem staję się dużo bardziej wyluzowana. Mało rzeczy mnie szokuje, a co najważniejsze, przestałam w kółko zastanawiać się, co sobie ludzie pomyślą i sama oceniam ich jak najmniej. Wrzodów nie będę miała ;). I pewnie gdybym wcześniej stosowała te zasady, nie popełniłabym niektórych błędów ;). A ile musiałam się nagadać, zanim to zdrowe podejście mnie ogarnęło, ho ho! Ileż to Dziwek było, które czyhało na moich facetów, albo facetów moich koleżanek! Ileż to Dziwek było, które były wybierane zamiast mnie i moich koleżanek :D! Jak bardzo pogłębiła się bruzda na czole od unoszenia brwi na widok skąpo ubranych pijanych dziewczyn (no, na pewno Dziwki!)! A jak niedawno się śmiałam, kiedy Iza przypomniała mi moje (miałam 20 lat) oburzenie osobą 22-letniej rozwódki (dowalała się do mojego chłopaka i miała wieeeelkie cycki. Dziwka.). I choć nadal nie kręcą mnie związki z dużo starszymi facetami (a już żonatymi i dzieciatymi to w ogóle!), a podrywanie facetów przyjaciółek jest dla mnie rzeczą ZŁĄ (bo mam wspaniałe przyjaciółki! hmmmm... a ich faceci w ogóle mi się nie podobają ;)), to nie rzucam kamieniem. Spotykacie się tylko dla seksu? Fantastycznie. Postanawiasz poczekać z seksem do ślubu? Brawo! Całujesz się z ledwo poznanym facetem na imprezie? No i dobrze. Rozwodzisz się, a nie masz nawet 30 lat? Na pewno to zmiana na lepsze! Miałeś 20 partnerek seksualnych/ jesteś prawiczkiem? Good for you. Twoje życie, a mnie guzik do tego. Nie mam prawa cię oceniać, niezależnie od tego, czy zakochałeś się w mężatce, czy odkrywasz w sobie homoseksualne zapędy.  Jasne, na mojej twarzy błąka się ironiczny uśmieszek, kiedy ledwo co poznana para deklaruje miłość aż do grobowej deski. Ale kim jestem, żeby uświadamiać ich, że są w błędzie? Może nie są, co ja tam mogę wiedzieć ;). Tak łatwo jest nam przyczepiać etykietki, tak łatwo wydawać sądy.Okazuje się, że osoby, które znamy i kochamy mają sporo za uszami, tylko nie musimy o tym wiedzieć (Bałam się powiedzieć, bo ty zawsze miałaś zasady; Wiesz, pewnymi rzeczami się nie chwali.). I co, z tego powodu mam nagle przestać się z Tobą zadawać? Dopóki nie topisz kotków w rzece, jesteś ok. Poza tym, hej! sama nie jestem świętsza od papieża. Na szczęście ;). Nie ma ludzi idealnych, mamy w sobie tyle samo diabła, co anioła i od nas zależy, co wybierzemy. My ponosimy konsekwencje. Dobrze by było, gdyby ludzie przy okazji wszystkich swoich grzeszków nie ranili innych, ale nie oszukujmy się, tak się nie da. Miller w swojej książce próbuje wkurzyć kobiety. Chce im pokazać, że nie zawsze Dziwki są winne, a nawet w pewien sposób je tłumaczy. No i każe im wysłać kwiaty. Wyobrażacie sobie ;)? Mnie się kiedyś, sto lat temu, zdarzyło tak omotać dziewczynę, z którą zdradził mnie mój ówczesny chłopak, że wszystko mi wyśpiewała. Oczywiście nie wiedziała, że to ja. Na koniec BUM! odsłoniłam swoją prawdziwą twarz, podziękowałam za szczerość i bardzo byłam zadowolona, że taka jestem wyrachowana i podeszłam do sprawy bez emocji. Powinnam zostać śledczym. Albo hakerem ;). Jeszcze co do oceniania. Nie będę kłamać, że nie plotkuję, że nie interesuje mnie, że on z nią, a ona z tamtym przecież! Ale robię to raczej w gronie najbliższych przyjaciółek. Staram się nie powtarzać plotek, kiedy wiem, że mogą mocno zaszkodzić (szczególnie, jeśli są prawdziwe). No i już nie każda dziewczyna, która romansuje z zajętym facetem, albo całowała się z 30 mężczyznami, albo po prostu fantastycznie się bawi, ubrana w skąpie ciuchy to dziwka ;). Aż chce się powiedzieć you know my name, not my story ;). Już to widzę, jak się połowa moich znajomych doszukuje się drugiego dna, podczas gdy kolejna połowa próbuje rozszyfrować, kto jest kim w tej opowieści. Och, dajcie spokój ;). Czy to ważne? Mogłabym tutaj jeszcze dużo tutaj pisać, zarówno o książce, jak i o szeroko pojętych związkach. Ale. Książkę możecie przeczytać sami, może coś mądrego z niej wyniesiecie, a ja pewnie nie raz zahaczę o ten temat ;).

To jeszcze tylko:

Wróciłam i tak od razu z grubej rury. No bo co w końcu, kurczę blade :).
Dbajcie o siebie :)!
M.


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Otóż to

Otóż. Otóż to ostatnio moje ulubione słowo. Mam ochotę wypowiadać je przy każdej okazji. I bez okazji też. Według słownika pwn otóż to «partykuła wprowadzająca nową wypowiedź, która nawiązuje do wcześniejszej i jest komentarzem do niej lub wyjaśnieniem zawartych w niej informacji, np. Zgadza się pan z moją oceną? – Otóż nie, sądzę, że jest niesprawiedliwa.» A dla mnie otóż jest jak jakiś osobny byt. Świadoma praw i obowiązków wynikających z praw językowych nie używam tego słowa zbyt często. Chyba, że w myślach. Tam ono ciśnie mi się na... no nie na usta, no! i uzurpuje sobie prawo do rozpoczynania każdego pomyślanego zdania. Otóż to. Wczoraj myślałam sobie, że napiszę post na blogu, rozpoczynając od jakiegoś słowa na P. Tylko nie pamiętam, co to za słowo... Tym razem nie byłoby to przekleństwo ;). Miałam napisać, że im więcej się u mnie dzieje, tym mniej piszę. Nie. Inaczej, że im więcej mam czasu, tym mniej piszę? Chyba tak. Otóż to (!!!!). Mimo, że mam wakacje, moje plany zawodowe pochłonęły mnie tak bardzo, że nie jestem w stanie myśleć (prawie) o niczym innym. Grafiki, strony internetowe, lokale, nazwa, logotypy, księgowość, urząd skarbowy. No i kasa. Ale będzie fajnie :). A teraz... wróciłam do blogowania, bo trochę mi szkoda było. I na tyle głupio, że nie piszę, że nawet się tu nie logowałam. Wracam. Napiszę Wam o lipcu, i o sierpniu, i o babci, i o mieszanych uczuciach w związku z pomaganiem. Tymczasem, na razie. Otóż.

niedziela, 28 lipca 2013

Rywalizacja

 Jak tam, macie w telefonach aplikacje obliczające Waszą aktywność sportową? Ja nie. Mam nadzieję, że się powstrzymam. Choć te zielone ludki kuszą. Ale lepiej nie. Jeszcze bym musiała zacząć więcej biegać, czy coś. A jak się okaże, że na rolkach jeżdżę z prędkością  światła, to jeszcze z wrażenia się przewrócę i rozbiję drugie kolano. No i jak pływam, to co, mam sobie ten telefon do czepka przyczepić? Poza tym, o co chodzi z tym zamieszczaniem swoich osiągnięć na fb? To się automatycznie przelewa na niebieski portal, czy codziennie trzeba to publikować? Nie wiem, czy chciałabym, żeby wszyscy wiedzieli, że moja główna aktywność polega na kręceniu się pomiędzy dworcem PKP a Mariacką w Katowicach, albo tańczeniem pseudo dancehallu w domu. No i rolek podobno nie ma w tej aplikacji. Więc w ogóle mi to zbędne. No, ale pewnie to motywuje. Jak się widzi, ile reszta ludzi zrobiła kilometrów na rowerze, albo przebiegła. Może budzi pozytywną zazdrość, a może wręcz odwrotnie? Nie wiem, ja ćwiczę raczej dla siebie. Zero techniki, żadnego obliczania okrążeń, długości, kilometrów. Duża prędkość, milion endorfin po wszystkim. Co się tam będę ścigać w internecie. Już wystarczy, że ścigam się sama ze sobą... w ilości przeczytanych książek. W ciągu tygodnia w Gdańsku przeczytałam 4 i pół (oraz 2 mądre gazety) i ciągle myślałam, że muszę czytać SZYBCIEJ, bo... no właśnie nie wiem. Uciekną mi te książki pewnie. Geek.


Ps. Przepraszam, czy to Wyspy Kanaryjskie, że mamy takie upały? Toż to szał jakiś! No, ale opaliłam się wczoraj nad jeziorem. Dla równowagi, tym razem lewą stronę bardziej (bo nad morzem, to zjarałam pół prawego półdupka i prawą nogę). Tylko zwierząt szkoda. Koty ciągle śpią, pies tylko leży, nie chce jeść. A nie, to pewnie dlatego, że wczoraj otworzyli lodówkę i ukradli z niej indyka.

Cmok!

piątek, 26 lipca 2013

Ryan!


Ryana Goslinga znam (haha) od dzieciństwa. Na Fox Kids leciała wtedy Wysoka Fala, znana również jako Liceum na morzu. Taki tam serial dla małolatów- kilku chłopaków, kilka dziewczyn, ten kocha ją, ale ona kocha tamtego. Na statku. Czasem choroba morska, często się całowali (jak już nie rzygali), super modne (lata 90!) ubrania, badziewny dubbing. Innymi słowy, oglądałam z wypiekami na twarzy. No jak nie wiecie, co to? To Wam zanucę piosenkę Nana nanana hej-hej! Gierołmi EŁEJ! Zasiadałam, zaśpiewywałam, oglądałam. I jeszcze zachwycałam się bohaterami. Najpierw był Max (taki bad boy w skórze, idealny dla 9-latki, czy ile to ja wtedy lat miałam), potem Alex (nadal w moim typie, właściwie :D), no i był jeszcze Sean, którego lubiłam, bo był taki uroczy i zawsze wpadał w tarapaty (blond włosy chyba dyskwalifikowały go w zdobyciu moich względów- nadal tej samej 9-latki). A potem ten Sean zaczął grać w innych filmach. Okazało się, że jest świetnym aktorem i wygląda ... O Jezusie. No, coraz lepiej. Nawet mu te blond włosy nie przeszkadzają. To znaczy mnie. Od czasów Pamiętnika, kiedy Gosling grał Noaha, zajął zaszczytne miejsce w loży honorowej moich ulubionych aktorów. I to za GRĘ (!!!). Przynajmniej wtedy. Potem hurtem oglądałam wszystko, w czym grał, a po ostatnim Crazy stupid love, kiedy bezczelnie chodzi bez koszuli, zajął chyba pierwsze miejsce! No i co się okazuje? Że on teraz taaaaki popularny, że aż memy o nim powstają. Nie powiem, podobają mi się. Szczególnie te o fitnessie. 
 
 Dobrze, że nie jestem na diecie...


Chyba będę więcej ćwiczyć. Wiecie, jak ujędrnię pośladki i pójdę na plażę, to może go spotkam podczas jego wakacji all inclusive nad Bałtykiem. To możliwe, right? A jak już zwróci uwagę na moją niebywale piękną twarz (Boże, żeby mnie akurat nie obsypało!), no i na te pośladki, to jeszcze mu zaimponuję elokwencją oraz poczuciem humoru. Nie mówiąc już, że będzie czytał mojego bloga!

 A wtedy to już przepadł. Na amen. Taki mam plan. Na razie jednak wpierdzielam śliwki, które mają zapewne strasznie duży indeks glikemiczny. Ale wczoraj byłam na bardzo długim spacerze. Jaka szkoda, że nie z Ryanem. No i tańczyłam na fieście (tam też nie było Ryana :( ), więc trochę spaliłam. W razie gdyby ten zasrany indeks zaważył na wyglądzie moich pośladków, to powiem (Ryanowi), że jestem następczynią Uli Afro. To się może udać.
Leci do Was jeszcze piosenka, która dziś u mnie króluje:


I buziak :).
Madeleine.

PS. Ciekawe, czy Ryan Air to na jego cześć...

wtorek, 16 lipca 2013

Bywałam w Warszawie...

I tu, i tam... Zacznę od tego, że na dworcu centralnym powinien być taki dupny neon z napisem K., (od nazwiska, a nie od brzydkiego słowa, tym razem) TĘDY. Bo ja już się gubię po opuszczeniu peronu. NIGDY nie wiem, którymi schodami mam wyjść na światło dzienne, ani w którą stronę iść potem. Chwilowa panika, bo boję się, że zostanę na wieki w tych podziemiach, nie mogąc się zdecydować na żaden krok. Uspokajam się, wychodzę, widzę Pałac, mój punkt charakterystyczny. I wpadam na taki super pomysły, że z dworca to ja na stare miasto dojdę pieszo. Aha, jasne. Na szczęście jest google maps, informujące Szatynki o Znikomej Umiejętności Orientacji w Terenie, że to 36 minut przebierania sandałami plus spowalniająca torba na kółkach. Zostaje autobus. Kupno biletów i mimochodem zadane pytanie Może pani mi poradzi, którym autobusem dostanę się na dworzec?. Pani z kiosku również mimochodem oraz mimofochem odpowiedziała mi w taki sposób, bym zorientowała się, że jeśli jeszcze o cokolwiek spytam, naciśnie guzik, a pode mną rozewrze się zapadnia. Turyści!- myśli ona. Warszawka!- myślę ja. Autobus mam po niedługiej chwili, bez problemu docieram do celu. Bez problemu, ale ze stresem, bo moja wielka czarna torba nie ma kupionego biletu! A co, jak kontrola?! Myśl ta zaprząta mi głowę do momentu, kiedy dochodzi do mnie zapach... nie martwcie się: kwiatów ;). Rozglądam się i zastanawiam, co wywołuje u mnie obraz babcinej działeczki. Pode mną stoi siata z hortensjami. Jest dobrze :). Gdy już wysiadam, miły pan ratuje honor tubylców, proponując, że wniesie mi torbiszcze po tych wszystkich schodach na stare miasto. Potem jest tylko lepiej- spotkania, świeże pomysły, dawanie ogłoszeń, kupowanie domeny, pierogi z łososiem i camembert, jagodzianki, 100 kilo więcej i takie tam. A w sobotę znów wystawienie mojego wewnętrznego gps na próbę. Oblałam, a jakże. Miałam godzinę do umówionego spotkania, postanowiłam sobie poszukać parku, albo kawiarni z wifi. Po 15 minutach marszu prawie prostą drogą znajduję- Iluzję, tę przy kinie Iluzjon. Bardzo tam przyjemnie :). I wifi jest, i gorąca czekolada w białym a'la skandynawskim kubku. Wracam, mam jeszcze sporo czasu. Idę w złą stronę, szybko się orientuję. Wracam, znów idę w złą stronę, tym razem orientuję się późno. Jako, że mamy czas mądrych telefonów i głupich ludzi, wyciągam swojego smarfona (taki mam ładny, NIEBIESKI!) i znajduję się na mapie. Ciężko jest, telefon tak mądry, że kiedy chcę go zorientować (jak mapę!) i obracam, obraz obraca się również, co Szatynce ze ZUOT bardzo utrudnia zadanie. W końcu- wiem, gdzie jestem, wracam do miejsca wysiadki. A potem... idę w złą stronę. Na prawdę. Na szczęście tylko przez chwilę, bo zauważam, że numery budynków zamiast maleć- rosną. Najlepsza jest niedziela nocą, kiedy idę z Izą w miasto. I choć, jak zwykle nie znajdujemy żadnej imprezy, na której mogłybyśmy zatańczyć, albo potupać nogą do rytmu, jest super. Po pożarciu pierogów i wypiciu margarity (lub piwa) jesteśmy tak wesołe, że zaczepia nas młody Czech, sławiąc naszą urodę i przybliżając się do mnie tak bardzo, że muszę wykonywać jakieś dziwne ruchy, żeby nie stanął mi na stopach.
Czech (musicie sobie dodać jego akcent, inaczej to nie jest takie śmieszne): Przepraszam, my nie jesteśmy stąd...
My: My też nie stąd.
Czech: Ale Polaczki?
Ja (oburzona): POLKI!
On: Ja Czech, moi koledzy Słowaki. My szukamy jakiejś imprezy (z akcntem na i)
Iza: My też.
Czech: To może wy pojedziecie z nami (z akcentem na na)
Ja: Ale my idziemy pieszo (chce mi się coraz bardziej śmiać)
Czech: My też pieszo, wy bardzo ładne. Do mnie: Ty bardzo ładna (zbliża się, a ja się odchylam), twoja koleżanka bardzo ładna. Ja tu nie mam dziewczyny w Polsce...
Iza: Ale my tu mamy chłopaków!
Czech: Ne szkodi!
Ja już wtedy wybucham śmiechem, a on....
Czech: Aaaaaa... wy palite marihuana! My też....
I to była kropla, która przelała czarę, bo śmiałam się potem przez pół drogi, a ludzie chyba też myśleli, że my zjarane... O Jezusie! A potem było jeszcze dwóch facetów w Przekąskach Zakąskach, którzy do nas podbili (a my na jednego weszłyśmy tylko!- Jezu, znaczy na jeden kieliszek wódki! Dobrze, że ja czytam te bzdety przed opublikowaniem...). Jeden z nich (facet, nie kieliszek) koniecznie chciał świętować 18 urodziny Izy (Iza: taaa... piąte z rzędu. Ja: taaa... piąte. Cały czas chciał pić jej zdrowie i widać było, że rudowłose piękności to jego typ :D. I jeszcze pod pałacem prezydenckim Iza zaintonowała Był krzyż, a teraz go nie ma!, co spotęgowało moją głupawę. Po przejściu miliona kilometrów, szukaniu w telefonie Nowego Świata, gdy już na nim byłyśmy i wylądowaniu w knajpie, zaczęły się poważne tematy i trudne sprawy. I trwały do późnej nocy, kiedy to mówiłam coś tak fascynującego, że lężąca w łóżku Iza nie była w stanie mi odpowiedzieć, bo... zasnęła. Chyba za dużo mówię.

A dziś jestem już w Gdańsku i znów się zgubiłam- na osiedlu. Na szczęście mądry pies, wiedział, jak wrócić do domu i mnie tam zaciągnął ;). Buziaki znad morza!

czwartek, 11 lipca 2013

O tym, że mnie mało.

W komentarzach pod brokułowym postem pojawiło się pytanie Igi- dlaczego mnie tak mało ostatnio? Właściwie, to sądziłam, że nikt nie zauważy ;). Poza tym, co już napisałam, czyli, że miałam urwanie głowy (oraz załamanie psychiczne) z papierami z unijnych projektów (przez kilka dni prawie nie spałam i nie jadłam, trzęsły mi się ręce i wybuchałam płaczem), a teraz z kolei zakładam własną działalność, plus odsypiam (sen zajmuje mi dużo "poranka"), to jakoś mi tak gorzej ostatnio. Mam sporo zamieszania i zmartwień w życiu prywatno- rodzinnym, plus stresy związane z szeroko pojętą pracą. No i śnią mi się potem koszmary o śmierci i chorobach, znów zaczynam swoje nocne arie krzyczane, bo coś mnie przerazi (przez sen?), i inne takie. Moja mama słyszy przez telefon "że jakiś mam głos smutny", a przyjaciółka podczas spotkań na żywo, czy nawet gdy odpisuję smsa. Taka aura chyba. Zresztą, jak widzę, nie tylko u mnie (u Lucy z Kids&Co. też jakoś kiepsko- swoją drogą polecam jej bloga, bo jest fantastyczny ;)). Lucy pisała, że ją wkurza ludzka hipokryzja- mnie też, ale jeszcze bardziej samo wieczne narzekanie (bez powodu właśnie). To coś, co mnie doprowadza do szewskiej pasji. Bo do pracy trzeba dojechać, bo głowę trzeba umyć, bo czasu się nie ma (szczególnie jak się nie pracuje i nie ma się malutkich dzieci), i jakieś takie inne. No wkurza mnie to, niemiłosiernie. Ale co ja Wam tu będę pisać, pewnie sami znacie takich wiecznie jęczących obywateli. Ja takich nie trawię. W ludziach wkurza mnie jeszcze, że są negatywnie i pesymistycznie nastawieni. To się łączy często z narzekaniem, wiem. I przez to takie nastawienie, mam wrażenie, że w ogóle nie mam wsparcia przy tym moim przedsięwzięciu. I więcej, że ludzie tylko czekają, aż mi się noga powinie. Mam ochotę wysłać ich wszystkich w kosmos. I jeszcze mnie dobija, że postanowiłam być bardziej fit, ale mi nie wychodzi :P. Jak patrzę na siebie w lustrze (nawet z tyłu), to się sobie nawet podobam. Ale potem podchodzę bliżej (albo zapalam światło) i mam ochotę w swoje odbicie czymś rzucić ;P. Czytam sobie książkę taką jedną o byciu w formie- jak ją przeczytam, to wystawię recenzję, bo na razie mam mieszane uczucia (z jednej strony na zadawane przez autorkę pytania w duchu krzyczę: Tak! Bikini! Takie super, ekstra, z połową tyłka odkrytego!, a z drugiej, robi mi się słabo na myśl o sposobie odżywiania, które ona proponuje (białko, czyli mięso- ciągle...). Zresztą... ja NAPRAWDĘ nie potrafię żyć bez słodyczy ;).
Wyżaliłam się, dość chaotycznie do tego, ale same tego chciałyście :P. Jutro jadę do stolicy, a potem do babci, więc nie będę pisać przez parę dni- chyba, że na fanpage'u ;).

Buziaki, M.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...