poniedziałek, 21 października 2013

Przez pryzmat

Zastanawialiście się kiedyś, jak postrzegają Was inni? Pewnie nie raz. To niesamowite, że wszystko (dosłownie) wszystko, co zrobicie (lub czego nie zrobicie), jak się zachowacie w danej sytuacji, Wasze uczucia, Wasz wygląd i ubiór zostaje poddane dogłębnej ocenie mas. Łatwo zostać zaszufladkowanym, zbyt łatwo. Liczy się pierwsze wrażenie, które potem ciężko zakryć innym. Chociaż... Można zrobić coś tak spektakularnie odmiennego, że budowana przez lata opinia również się odmieni, o 180 stopni. Kiedyś usłyszałam, jak ktoś mówi o którymś kabarecie, widzianym w sytuacji normalnej, nie scenicznej Myślałem, że są zabawni. A to takie mruki. Też kiedyś widziałam Marcina Wójcika z Ani Mru Mru, stał przede mną w kasie w Delimie. Nie wygłupiał się, nie próbował mnie rozśmieszyć, nie skakał dookoła kasy. Z grobową miną pakował swoje zakupy do ekotorby (a może nawet zwykłej siatki!). Skandal. Bawi mnie to, bo pokazuje, że ludzie nie potrafią odróżnić świata realnego od udawania, gry. Tak, jak z serialami- proszą lekarzy z seriali o diagnozę i rzucają się z parasolem na Marka, który zdradzał Hankę z Grażyną. Odeszłam od tematu... Wracając do komików- uwaga, uwaga: to są ludzie. Powiem więcej: wcale nie muszą być zabawni, tak na co dzień. Nie muszą być nawet w dobrym nastroju. Wolno im. Może mają zatwardzenie, a może ich drużyna piłkarska przegrała mecz. Mają prawo do smutku. Tak jak każdy człowiek. Och, no na przykład ja. W moim życiu dzieje się ostatnio TYLE rzeczy! Zabawnych, smutnych, wspaniałych, tragicznych, przygnębiających i unoszących, że trudno mi to wszystko ogarnąć. Okazuje się, że wtedy można dostać łatkę wrednej suki, bez kija nie podchodź, zamieniłem z każdym parę słów, tylko do niej bałem się podejść. A ja czasem nie mam siły podskakiwać i być bardzo bardzo głośno, i śmiać się, i tańczyć, i nawiązywać nowych znajomości, brylować, i pokazywać się z jak najlepszej strony. Zresztą, od podskakiwania człowiek się poci, a ja przeziębiona byłam. I przykro potem słyszeć, że jedna przyjaciółka jest zła, a druga mówi mogłaś nie przychodzić, bo wydaje się, że wiedząc, jak wygląda Twoje życie, wybaczą Ci Twoją niedyspozycję. Bo to taki czas, kiedy jedno pytanie i jeden zgubiony kolczyk sprawia, że zalewasz się łzami (kolczyk się znalazł, chwała Panu!). Ale to nic. Nawet, jeśli nie robię dobrego wrażenia na ludziach nowo poznanych, nawet jeśli odbierają mnie jako sukę, jakoś to przeżyję. Mam prawo do smutku, tak samo jak do radości.

Dla rozluźnienia napiszę Wam jeszcze, że w piątek moje zwierzęta urządziły sobie Festiwal Rzygania, a mój dzień Dniem Ich Rzygów Sprzątania ;).

No to koniec. I znów nie było o drukarce.

piątek, 18 października 2013

Maestro! Muzyka!

Nie potrafię zrozumieć, jak można ograniczać się do jednego typu muzyki i zamykać się na inne. Co jest złego w poszukiwaniu dobrych wrażeń i emocji w melodii? Jakakolwiek by nie była. Jakiś czas temu usłyszałam Co się stało z twoim gustem muzycznym? Tak, jakby gust (jakikolwiek, nie tylko muzyczny) był dany raz na zawsze, stały, niezmienny. Gusta się zmieniają, tak jak zmieniają się ludzie. Gust muzyczny, jest zmienny niczym rytm i tempo melodii. Kocham muzykę. Klasyczną, ścieżki dźwiękowe z filmów (Harry Potter! Amelia! miliard innych ;)), kompozycje na pianino i skrzypce, ale też folk, dancehallowe brzmienia, punkrock i rock'n'roll. Jednego dnia potrafię słuchać Sean Paula, Mazowsza i Vivaldiego. Bo lubię. Bo wzbudzają we mnie skrajnie różne emocje. Radości, imprezy, nostalgii, spokoju, smutku. Wprawiają moje serce w drżenie, nadają mu inny rytm. Lubię odkrywać nowe utwory, a potem odtwarzać je w kółko godzinami, dopóki nie znajdę kolejnych perełek. Czasem bardziej działa na mnie linia melodyczna, czasem słowa piosenki, czasem zwyczajnie coś dobrze mi się kojarzy i staje się dla mnie hitem (nomen omen). Jutro koncert Domowych Melodii. Ci to dopiero potrafią wprowadzić mnie w stany rozchwiania emocjalnego ;)... Jutro będzie pięknie i dobrze (taką koszulkę mam! ;))

Miałam dziś pisać o czymś innym, o drukarkach i kotach. Ale to jutro. Bo dziś słucham Briana Craina, którego właśnie odkryłam i jestem nostalgicznie stęskniona (taki tam tautologiczny zabieg poetycki :D), a nie zabawna ;).

Uwielbiam pianino i skrzypce.

I jeszcze klasyczny Canon In D Major Johanna Pachelbela w innej odsłonie ;).

Dobranoc :).

czwartek, 17 października 2013

Newsy z dupy.

Uwaga! Tekst zawiera brzydkie wyrazy (a to nowość!) oraz luźne powiązania tematów i tylko pobieżne ich przejrzenie, sprawia, że post jest lekko chaotyczny. 

Ale i tak, wszystko kręci się wokół dupy...

Sytuacja: siedzimy z moją matką (ona siedzi, ja się kręcę, bo przez chwilę bez ruchu być nie mogę), telewizor gra i buczy w tle (nie lubię telewizji, a w tle to już nie cierpię. No, ale nie mój telewizor, więc rzadko udzielam rodzonej matce reprymendy na ten temat ;)). Nagle okazuje się, że telewizor nie całkiem w tle, bo matka rzecze do mnie Natalia Siwiec miała WSZYSTKO operowane, by potem dodać 
I reklamowała też wszystko, łącznie z pastą do wybielania odbytu i sromu. No dobra, udaje się mojej matce zatrzymać mnie w pół kroku. Ja: pastę? Do wybielania? Odbytu?! Matka: No. I sromu. Ja: Ale po co wybielać odbyt? (modlę się, żeby matka nie dodała I srom). I co? I było zdjęcie z jej dupą, wypiętą? Matka: Tak. Ja: Ale GOŁĄ?! I tak sobie gadamy z moją matką o dupie Maryny. A nie, Natalii.... Fantastycznie! Skoro już jesteśmy przy temacie dup i telewizji... Czytam sobie książkę Teleogłupianie. Dobra jest. Fantastycznie potwierdza to, co zauważyłam u moich pacjentów, którzy oglądają mnóstwo telewizji. Powiedzcie mi, po co 2 latkowi telewizja? Albo 8-miesięcznemu dziecku? Nie, edukacyjna rola telewizji do mnie nie przemawia, bo nie istnieje. Dzieci oglądające telewizję dużo później i słabiej mówią, są bardziej agresywne, nadpobudliwe, mają problemy z koncentracją i snem, mają skłonność do otyłości... Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Jak dla mnie, telewizja jest po to, by rodzice mieli święty spokój. A mnie przeraża patrzenie na śliniące się zahipnotyzowane ekranem 1,5 roczne dziecko, które w normalnej sytuacji powinno eksplorować świat w dużo bardziej fascynujący i pouczający sposób. Przez kontakt z rodzicami, rodzeństwem, rówieśnikami, przez zabawę, bieganie, skakanie, rzucanie, branie wszystkiego do rąk i do buzi. Ach, tak, że nie mam dzieci, to co ja mogę wiedzieć, przecież każdy rodzic ma prawo do odrobiny spokoju. Owszem ma. Ale nie kosztem gorszego rozwoju dziecka. Jest wiele alternatywnych rozwiązań na zajęcie dzieci... Pomyślcie, kiedyś nie było telewizji, a matki dawały sobie radę ;). 
W książce poruszono też temat seksu i własnego postrzegania siebie, właśnie przez pryzmat telewizji. Obrońcy szklanego pudełka twierdzą, że ośmiolatek potrafi uzmysłowić sobie, że panie i panowie z serialu są po operacjach plastycznych, z toną makijażu, czesani i ubierani przez stylistów? Potrafi? Dobre sobie. To skąd dążenie do niemożliwego ideału wśród nastolatek? Odchudzanie się, tapetowanie, zadręczanie się, że nie dorównują celebrytom... Złapałam się wczoraj na tym, że oglądając zdjęcia twarzy dwóch modelek, stwierdziłam, że są niebywale piękne, by potem dojść do wniosku, że ja również mam ładne oczy, wystające kości policzkowe, pełne usta, świetną oprawę oczu i nawet nie za duży nos. Jedyne, czego mi brakuje, to cery bez skazy- bez piegów, zmarszczki, przebarwień, naczynek, sińców pod oczami. Czyli tego, co one osiągają dzięki makijażowi i retuszowi. A dzisiaj sobie stanęłam nago prze lustrem, i powiedziałam (całkiem szczerze!) sama do siebie (i na głos!): Piękna jesteś, czego chcesz?! I jeszcze, nadal będąc przy temacie dup, powiem Wam, że jest strona krągłości.pl . Polubiłam fanpage, bo podobało mi się kilka zdjęć dziewczyn. A potem przypomniałam sobie, że kiedyś go bojkotowałam, bo nazwa prawdziwe kobiety mają krągłości mocno mnie zbulwersowała. Bo co, bo tylko cycki i tyłek świadczą o byciu kobietą? (dla mnie to właśnie to są krągłości- piersi, biodra, pośladki, uda- a nie wielgachny brzuch, ramię jak trzy uda i akceptowanie swoich 120 kilo ;)) A już tekst Mężczyzna zaczyna się od (i tu wzrost, ewentualnie jakieś inne centymetry)- sprawia, że nie wiem, czy płakać, czy się śmiać. No i wiecie. Prawdziwe kobiety chodzą w szpilkach, a mężczyźni mają zarost. A ja noszę trampki, a niezarośnięci faceci przynajmniej nie drapią ;).

niedziela, 13 października 2013

Around the time



Jeśli niemożliwe byłoby możliwe, jaką moc chcielibyście posiadać? Może taką, która pozwoli na przenoszenie się w czasie? A jeśli wiedzielibyście, że nie macie żadnego wpływu na to, gdzie i kiedy zostaniecie przeniesieni? Tak jak Henry z powieści Miłość ponad czasem (albo Zaklęci w czasie, albo Żona podróżnika w czasie). Przypomniało mi się o tej książce, bo w kinach grają film Around the time, którego motywem przewodnim również są podróże w czasie- i chcę to obejrzeć. Wiem, ze powstał też film na bazie tamtej książki, ale jak to zwykle bywa, może się okazać, że jest gorszy od powieści i się rozczaruję. Nie lubię rozczarowań. Za to tematykę podróży w czasie lubię i to bardzo! Sporo już było książek i filmów zahaczających o ten temat. Jedne wesołe, inne przerażające. Każde niosące ze sobą przestrogę. Gdybyście mieli możliwość wrócenia czasu i zmiany jednej rzeczy w Waszym życiu, co byście zmienili? Pewnie każdy odpowie, że nic- że niby nikt niczego nie żałuje. A ja myślę, że każdy ma w głowie listę rzeczy, które chciałby zrobić inaczej, nie zrobić ich wcale, albo właśnie zrobić to, na co zabrakło mu odwagi. Dobrze jest niczego nie żałować, ale czasem tak się nie da. Tyle, że żałowanie i gdybanie (czyli to, co kobiety lubią najbardziej) jest groźne. Zapędza nas w wyimaginowany świat, gdzie zawsze padają słowa, które paść powinny, gesty są doskonale zaplanowane, a zdania wyważone. Nie ma miejsca na pomyłki, złe decyzje, naukę na własnych błędach. Jest dobrze, a nawet lepiej, bo jest dokładnie tak, jak to sobie wymyśliliśmy. Groźne to, bo nie pozwala na cieszenie się i bycie tu i teraz, na dostrzeganie nawet drobnych radości w swoim życiu. A kiedy wracamy do realnego świata, czar pryska i nic nie jest w stanie dorównać naszym wyobrażeniom. I choć są rzeczy, których żałuję, chyba za bardzo bałabym się efektu motyla, by pragnąć cofnięcia się w czasie. Bo gdybym zrobiła coś inaczej, kto wie, gdzie byłabym teraz? Może wcale nie byłabym sobą, taką jaką jestem teraz. Może byłabym lepsza, może gorsza. Może to dobrze, że nie możemy przenosić się w czasie, i w nieskończoność zmieniać naszych decyzji, bo czy potrafilibyśmy wyciągać wnioski z naszych doświadczeń i błędów, gdyby tak łatwo dało się je wymazać? A może jednak ktoś ma zmieniacz czasu, albo samochód, która pozwala na ekscytujące podróże? Ja na razie pozostaję z własną wyobraźnią. I bardzo cieszę się, że nikt nie ma dostępu do moich myśli (?). Czułabym się bardzo okradziona... 

Ps. Podobno jesteśmy o krok od telekinezy, wyobrażacie sobie to?!
Ps. 2 Chyba sobie kupię imitację zmieniacza czasu z HP :P.


sobota, 12 października 2013

Za to październik...

Za to październik w tym roku wyjątkowo piękny. Sprzyja długim spacerom z psem, kopaniu dziur (pies kopał, ja go do tego podjudzałam) oraz rozmyślaniom nad własnym życiem. I nawet trochę smutki odgania, bo słońce i liście się złocące. Jest pięknie, złoto, magicznie. Iza powiedziała niedawno Napisz coś, pośmiałabym się, jak teraz (bo pisałyśmy na fejsie i śmiała się z własnych żartów skierowanych we mnie). Miałam napisać- np coś o tyłkach, bo akurat tego dotyczył fragment naszej rozmowy. Ale nie napisałam i nagromadziły się tematy nieprzelane na klawiaturę, letnie i jesienne, śmieszne i karcące, wylewające wiadro z pomyjami, ewentualnie coś o miłości. A potem byłam w Lublinie i Iza powiedziała, że jednak w życiu nie ma nic za darmo i o tym też miałam napisać. To napiszę, będzie trochę śmiesznie.


Do Lublina pojechałam na konferencję. To, że jest tam moja rudowłosa zołzowata najkochańsza przyjaciółka WCALE nie ma nic do rzeczy. Tak, jak i to, że mam ogromny studencki sentyment do tego miasta (niczym moja mama do Łodzi- przez duże Ł!) i że jest tam parę osób, z którymi zawsze dobrze się zobaczyć. Wtorkowy ranek i przedpołudnie (trwające do 14) upłynęły mi pod znakiem podróży. Siedziałam w pierwszym wagonie, pięknym takim i pachnącym, jak w tych na trasie Katowice- Warszawa. I klima była, i gniazdka, i wifi! Popołudnie i wieczór upłynął pod znakiem Izy i śmiechu do łez (albo do jak będziecie tak głośno, to przyjedzie policja, bo już jest po 22!), gry ni to karcianej, ni to planszowej, której zasady jasno potrafi wytłumaczyć mężczyzna- informatyk i których to zasad jedynie on kurczowo się trzyma. Nawet nie wiecie, jaka to frajda oszukiwać i podpowiadać sobie nawzajem, jeśli się wie, że wszyscy gramy razem i musimy współpracować ;)! Oczywiście, zanim zrozumiałyśmy z Izą zasady, wymyśliłyśmy własne 
(M: Jak jest żółty, to musisz nasikać, jak zielony- nasmarkać, a jak czerwony...? I: To musisz dostać okres! I gramy z Jackiem!), ale potem gra nas wciągnęła, pomimo, że przez oszustwa zostałyśmy zhańbione i nie zasługiwałyśmy na miano pirotechnika, czy coś takiego :P. Nazajutrz była konferencja, ale wcześniej budzik nie zadziałał, za to zadziałał Jacek, wyrywając nas z objęć Morfeusza, zadając fundamentalne pytanie: A wy to nie wstajecie? Gwałtowna to była pobudka, aż mnie łeb rozbolał. Na konferencji najfajniejszym elementem było spotkanie koleżanki ze studiów, no i jej trzeci moduł (konferencji!!!!!), no może jeszcze lunch. A tak, to było dość słabo. Potem inne udane spotkanie, cudowne dzieciaki kolejnej koleżanki, zostawienie teczki, pędzenie na autobus (który okazał się złym autobusem). Po drodze spotkanie lisa. On- stanął na mojej drodze, a konkretnie na moim chodniku. Ja pomyślałam, że jeśli będę dalej szła, to on się przelęknie i wyleci prosto na ulicę, a ja będę winna jego śmierci. Wpadłam na pomysł, że poszukam telefonu- bo akurat dostałam smsa- może przy okazji zrobię mu zdjęcie. Ja kucam i próbuję znaleźć telefon w przepastnej torebce, on stoi nadal. Z prawej nadjeżdża rower, a siedzący na nim kolarz (jak mnie to słowo razi pisownią!) zaczął wydawać dziwne dźwięki w celu wystraszenia lisa. Skuteczny zabieg, lis zwiał na pobliską górkę, a potem w krzaki, kiedy chciałam go uwiecznić znalezionym srajfonem (był w kieszeni). Przejdę do meritum, bo strasznie dużo tekstu już jest. Poszłyśmy z Izą na imprezę (nasze imprezy zwykle są totalnym niewypałem. Jedna jedyna udana była w sierpniu na Śląsku), było coś tam lejdismadmłazel, że wchodzimy i pijemy za darmo, bo cycki mamy. Weszłyśmy, stanęłyśmy przy barze, oczekiwałyśmy na mojito z 15 minut, a potem tańczyłyśmy. Kiedy stanęłyśmy przy barze po raz drugi i w końcu postanowiono nas obsłużyć, okazało się, że za darmo są tylko drinki, wybrane, ale przy tym barze się skończyły. Woda 4 złote, szał. Przemknęłyśmy do baru nr II, gdzie niczym przy wodopoju zagnieździły się już inne łanie i gazele. Po ok 40 minutach opierania się o bar, kiedy totalnie straciłam już nadzieję, barman przyjął moje zamówienie. Jako, że było mi wszystko jedno, powiedziałam "dwa dobre, owocowe, darmowe drinki". Darmowe i dwa się zagdzało. Owoce to cząstki cytryny i grapefruita. Reszta to lód, 7up, grenadyna (albo coś innego różowego obrzydliwie słodkiego) i znikoma ilość alkoholu. Musiałyśmy czekać, aż lód się rozpuści i uczyni ten ulep czymś bardziej znośnym. Tak nas to zamuliło, że po przetańczeniu 3 piosenek, postanowiłyśmy wyjść. I w tym momencie Iza stwierdziła, że w życiu nie ma nic za darmo, a ja przyznałam jej rację. Za darmo był za to widok lisa (tak, kolejnego!) w samym centrum miasta. Ten Lublin to szalony jakiś.

Jesienne pozdrowienia, M.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...