wtorek, 23 września 2014

Temat z okładki: Polska mistrzem świata!

Polacy mistrzami świata

Nie jestem fanem piłki- nożnej, ani lekarskiej. Co najwyżej tej do chleba, jeśli dobrze kroi pieczywo. Piłeczki pingpongowe też nie są w moim faworytem. Wolałabym już tenisowe. Mini piłką do gry w piłkarzyki czasem uda mi się strzelić gola, ale tylko czasem, bardziej z przypadku- wrzeszczę wtedy jak głupia. A siatkówka? Cóż, moje najjaskrawsze wspomnienie to to, gdy dostałam zaserwowaną przez ucznia policealnej szkoły medycznej (mieli wf w naszym liceum w tym samym czasie, co moja klasa i w tej samej sali, wyobrażacie sobie to?!) prosto w tył głowy. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie fakt, że trzy tygodnie spędziłam w domu, na początku nie mogąc za bardzo wstać, oglądać telewizji, siedzieć przed komputerem, ani nawet czytać! 

Nie umiem serwować, ze sportów to w ogóle wolę indywidualne niż grupowe (choć w unihokeja, i w kosza byłam całkiem całkiem). A jeśli chodzi o oglądanie? Nie mam telewizji, rzadko oglądam mecze, ale jeśli już, to bardzo się emocjonuję i piszczę (nowość, co?) Ale NASZYM kibicuję ;). Zresztą, musiałabym być ślepa, głucha i bez internetu, żeby nie wiedzieć, co się działo przez ostatnich kilka tygodni. Mam to szczęście, że mieszkam w pobliżu Katowic, w których to rozgrywano dużą część meczy Mistrzostw Świata w siatkówce mężczyzn. Przechodząc sobie obok hotelu, w którym stacjonowały reprezentacje najróżniejszych narodowości, mogłam sobie pooglądać wysokich aż do nieba, wytatuowanych Finów, i ich kibiców, z pomalowanymi na niebiesko twarzami; trenerów- hindusów, i różnych innych. Tak sobie myślę, że to brzmi, jakbym oglądała zwierzątka w zoo, ale TO NIE TAK- ja lubię obcokrajowców, każdy, kto mnie trochę zna, Wam to potwierdzi ;). Ale to, co podobało mi się najbardziej... zjednoczenie, wspólna radość, wspólne PRZEŻYWANIE. 

spodek, tłumy, strefa kibica

Tyyyyleeeee emocji w Spodku, i pod nim, i w Katowicach, i w całej Polsce! I te wszystkie wuwuzele (które zostały po Euro 2012), ryczące w kulminacyjnych momentach, przerywające ciszę teoretycznie uśpionego miasta. Biało czerwone twarze, dziewczyny w dwukolorowych hand-made wiankach na głowach, powiewające flagi i klaksony samochodów. Pięknie :). A co na minus? Buczenie na Solorza- przecież odkodował mecz, czego buczycie? Miał święte prawo do niespełnienia tej prośby- w końcu jest właścicielem prywatnej telewizji. I jeszcze memy o prezydencie, bo powiedział piłkarze, a nie siatkarze- z tego, co wiem, to sport ten nosi miano piłki siatkowej, więc użycie słowa piłkarze było uzasadnione. Poza tym, to dzięki niemu można było oglądać mecz za darmo, więc czepianie się go jest totalnym faux pas. Nasi siatkarze (i siatkarki) co i rusz odnoszą sukcesy- wspaniale :). Media donoszą, że zarabiają nieporównywalnie mniej, niż piłkarze (nożni!), czy żużlowcy. To akurat smutne. Smutny jest też fakt, że w Polsce w ogóle przeznacza się mało pieniędzy i na sport. I teraz już nie mówię o sportowcach zawodowych, ale o tych młodszych, którzy śladami zawodowców mogliby pójść. Brakuje funduszy na kluby sportowe, szkolne sale gimnastyczne to często jakiś dramat. Skoro już przy salach gimnastycznych jesteśmy... jak wspominacie lekcje wf-u? Bo, o ile w podstawówce były dla mnie całkiem ciekawe, o tyle w późniejszych latach, odczuwałam je jako nudne, i bezsensowne (a ruszać się lubię!). Nie, nie miałam lewych zwolnień z wf-u i nie rozumiem tendencji moje dziecko się poci, nie może ćwiczyć. Serio? Bo może to jednak wina nieciekawych zajęć. Braku wyboru. Zawsze to samo: siatkówka, koszykówka, piłka nożna, biegi. Żadnego tenisa, łyżew (w podstawówce miałam!), lekkoatletyki (byłam świetna w skoku w dal, w liceum skoczyłam sobie może raz)- nigdy w życiu nie skakałam o tyczce, a zawsze chciałam to zrobić. Żadnego (prawie) aerobiku, czy fitnessu, nie było też pływania, tańca (poza polonezem przed studniówką), boksu. Ping pong był. Ping- pong. Ping - pong. Nuda. Chyba zostanę ministrem sportu...




poniedziałek, 22 września 2014

Creative blog tour


Ostatnio nic, tylko biorę udział w jakichś wyzwaniach, albo w innych tour the blog. I dziś też taki wpis, bo zostałam nominowana do:




Przez kogo? Przez Anię z Nie oceniam po okładce. Zwykle chyba w tym kreatywnym tourze biorą udział osoby związane z rękodziełem, aaaaleeee... mój blog też jest hand made- w końcu moimi rękami tworzony, nieprawdaż ;)? Za nominację się nie obrażam, a nawet bardzo dziękuję Ance, którą poznałam w dość ciekawych okolicznościach (przyjaciółka przyjaciółki-współlokatorki mojej przyjaciółki!) i z którą znalazłyśmy wspólny język - między innymi dzięki fotografii. To Ania robi mi te wszystkie piękne zdjęcia (o, na przykład sesja indiańska), które czasem tu zamieszczam. Dobrze nam się razem pracuje - dwie głowy pełne pomysłów, zgoda prawie na wszystko i wspólne komplementowanie to podstawa :P. Gdybyście szukali fotografa, to z czystym sercem polecam Wam Anię. Jest dobra w tym, co robi, a we wszystko wkłada dużo serca! Ania tworzy też piękną biżuterię (mam takową!) i scrapuje. Zajrzyjcie na jej bloga i fan stronę, bo warto!




Pytania są takie:

1.  Nad czym obecnie pracuję? What am I working on?

Poza tym, że stale poprawiam bloga (:P), piszę opowiadania... Coś większego też, ale z opowiadaniami jest łatwiej, bo można je napisać w jedno popołudnie, poprawić i być zadowolonym z efektu (albo i nie). Poza tym, z racji mojej nauki francuskiego, planuję zrobić sobie journal ze słowniczkiem, zdaniami, tekstami piosenek, zdjęciami i inspiracjami rodem z Francji. Nie mogę Wam go jeszcze pokazać, bo... czekam na paczkę od pewnej uroczej damy (o której to damie przeczytacie jeszcze na końcu). Paczka będzie pewnie w środę, i wtedy będę mogła zacząć zabawę z journalem. Viva la France ;)! A ja chcecie, to możecie zerknąć na mój profil na pinterest i tam zobaczyć inspiracje.

journal Francja DIY

2. Czym moja praca różni się od innych w tej branży? How does my work differ from others of its genre?
Od reszty uczestniczek wyzwania? Pewnie tym, że nie jestem scrapperką ;).

3. Dlaczego piszę (bloga) o tym co tworzę (robię)? Why do I write/create what I do?
Piszę, bo lubię, bo sprawia mi to przyjemność ;). 

4. Jak odbywa się mój proces tworzenia (pisania)? How does your writing/creating process work?

Najpierw do głowy wpada milion pomysłów, najczęściej w nocy. Rano zapominam o 3/4 z nich, a resztę staram się zrealizować - i wtedy piszę. Ale, że ostatnio obiecałam systematyzację, to proces będzie wyglądał trochę inaczej :).

Historia kołem się toczy. Anka wspomniała: moja nominacja leci do kogoś kto ze scrapbookingiem nie jest związany no chyba że liczyć to iż przez jej bloga o nim się dowidziałam. Przez mojego bloga Ania dowiedziała się o istnieniu scrapbookingu, bo wrzuciłam kiedyś notes i kalendarz, który zamówiłam u Karo. I proszę Państwa, właśnie do Karo leci nominacja, FANFARY, ZŁOTY DESZCZ, LUDZIE SZALEJĄ! A Karo to znajomość internetowa! I to nie z bloga, a z forum. Ale, moi mili, spotkałyśmy się na żywo, i to nie raz! Cuda tworzy, jest kreatywna, a do tego całkiem fajna z niej babka ;). I jeszcze mi paczki wysyła :P... Co prawda nie z Ameryki, aaaaleeee... ;)
Sprawdźcie sami: http://karodeco.blogspot.com/




niedziela, 21 września 2014

Polecanki

Nowy cykl Polecanki czas zacząć. Nie przedłużając...

Do obejrzenia.

Małe stłuczki



Czym są tytułowe stłuczki, do tego małe? Przypadkowym rozbijaniem kruchych przedmiotów, które podczas opróżniania domów, uskuteczniają Asia i Kasia? Lekkimi kraksami pomarańczowego opla? Zawiłymi relacjami między ludźmi? Tego Wam nie powiem, obejrzyjcie i wywnioskujcie sami. Powiem Wam za to, że na film pójść warto. Ja poszłam, bo gra tam kumpela mojego przyjaciela (kiedyś byliśmy na filmie, w którym on grał epizod- taki SWAG i szał, i wszystko jejeje!- i bałam się, że to będzie równie beznadziejny film, na szczęście nie był) i od owego przyjaciela padła propozycja pójścia na Stłuczki do kina. Poszliśmy. I nie żałuję. Takiego filmu chyba jeszcze w Polsce nie było. Skojarzył mi się z Imagine, właściwie nie wiem, dlaczego. Ale wracając do tego pierwszego filmu, przypomina trochę kino skandynawskie. Mnie urzekły przede wszystkim zdjęcia (Ita Zbroniec- Zajt)- uwielbiam, kiedy film operuje obrazem w taki sposób. Łódź, brzydka fabryczno-mechaniczna Łódź, w filmie kusi muralami, kamienicami, skwerami. Piękne są również ujęcia złotokłosych pól, dających tło dla pomarańczowego opla. A muzyka? Enchated Hunters- klimatycznie, delikatnie, inaczej. I nawet możemy zobaczyć zespół w jednej ze scen. Jeśli chodzi o fabułę, pewnie fanów kina akcji nie zadowoli. A ja kocham takie właśnie filmy niby o niczym. Gdzie dominują inne środki wyrazu, niż efekty specjalne i wykopy z półobrotu. Gdzie trzeba doszukać się psychologicznego kontekstu, gdzie wnioski nie machają nam przed oczyma niczym gołe cycki, mówiąc "Tu jesteśmy, TAKIE OCZYWISTE", ale też nie chowają się... powiedzmy, że skończę z tymi cielesnymi porównaniami, bo daleko nie zajdę (albo zajdę dalej niż zamierzałam). Co jeszcze? Dialogi. Absurdalne, czasem z tekstami zupełnie od czapy. Humor znów nie dla półgłówków, raczej dla koneserów. I jeszcze Helena Sujecka, obok urody której nie da się przejść obojętnie. A o czym film? O miłości, trochę. O strachu przed nią, przed zaangażowaniem. O szukaniu własnej drogi. O tym, że fizyczny dotyk może sprawiać psychiczny ból, a jego brak jeszcze większy. Obejrzyjcie, może będzie w Waszym typie. 


Do przeczytania

Lektor


Książka, którą warto przeczytać.
źródło: http://4bluestones.biz/mtblog/TheReader03.jpg

Jedna z niewielu pozycji książkowych, na którą trafiłam dopiero po obejrzeniu filmu. Szczerze mówiąc, gdy w bibliotece ją zobaczyłam, od razu zdecydowałam się na wypożyczenie właśnie przez ekranizację, którą widziałam kilka lat temu. Pewnie większość z Was widziała Lektora, może część trafiła na książkę. Książkę o miłości i namiętności 15 latka i (ponad!) dwa razy starszej od niego kobiety. O tym, co mogło ich połączyć, i co podzielić. O tym, jak pierwsze doświadczenia wpływają na każde kolejne. O holocauście, nieafiszującym się, nienachalnym, widzianym z perspektywy obserwatorów na sali sądowej po latach. O winie, wstydzie, przebaczeniu. Napisane w taki sposób, że przeczytałam prawie jednym tchem (z przerwą na nocny sen). Dobrze się czytało, uwielbiam ten stan, kiedy nie mogę oderwać się od zadrukowanych kartek, i gdy długo po przeczytaniu, w głowie nadal tkwią opisy i sceny z lektury. Przeczytajcie, warto.


Do posłuchania


Hudson Taylor



Przesympatyczne (tacy wydają się być!) chłopaki z Irlandii (?), których twórczość sprawia, że moje kończyny wystukują rytm, a serce fika koziołka. Świetna muzyka, dobre teksty, piosenki są chwytliwe, choć nie banalne. Jakiś rok temu słyszałam ich pierwszy raz, i przyznaję- zauroczyli mnie. Niedawno sobie o nich przypomniałam i znów słucham z wypiekami na twarzy.


Do poklikania:

zwegowani.pl



Bo lubię vege i przepisy z tej strony. Już kiedyś Wam ją wrzucałam, ale nie zaszkodzi przypomnieć. Bo nie trzeba być wegetarianinem (ale można, czemu nie :)?), żeby korzystać. Bo jedzenie mięsa można ograniczyć dla różnych korzyści. Bo zdrowe jedzenie nie musi być nudne. Bo sporo tam przepisów, które są łatwe i nie wymagają dużych nakładów finansowych.


Do pogrania:

Dixit

Gra planszowa, towarzyska pobudzająca kreatywność i wyobraźnię
źródło: planszomania.pl

Podczas wyzwania u Uli mogliście zauważyć, że jestem fanką gier planszowych i towarzyskich. Dziś polecę Wam Dixit. Jest to gra bardzo towarzyska- wystarczy powiedzieć, że musi w niej uczestniczyć co najmniej czterech graczy, a najlepiej, żeby było ich więcej. Całkiem dobrze jest też, jeśli choć trochę się znają, bo gra polega na podawaniu skojarzeń z daną kartą- i tak jak Wam powiem SZOP albo BORSUK nie będziecie mieli pojęcia, o co mi chodzi, tak już Agata na pewno się domyśli :). Rozwija wyobraźnię i kreatywność, zmusza do myślenia, bawi. Poza wersją główną, są też dodatki- kolejne piękne (absurdalne) karty. A minusy? Cena, jak w większości gier. Spory wydatek, warto więc znaleźć stałą ekipę graczy (przyjaciół, czy rodzinę)- jedna osoba kupuje wersję podstawową, reszta po jakimś czasie, inwestuje w kolejne karty. No, chyba, że się pokłócicie, to każdy zostanie ze swoim przybytkiem. Ale i wtedy nie ma się czym martwić, bo karty Dixit można wykorzystać na wiele sposobów ;).

To tyle na dziś! Za tydzień kolejna porcja Polecanek.


Usystematyzowana

źródło: http://g.wieszjak.polki.pl/p/_wspolne/pliki_infornext/294000/kobieta_na_fotelu_bizneswoman_4.jpg

Lubię organizację. Ostatnio troszkę się na siebie poobrażałyśmy, powiedziałam jej kilka niemiłych słów, ona dodała coś od siebie i w odwecie zabrała cały mój zapał. Teraz wraca, przeprasza, że zachowała się tak podle, że tak właściwie to nie chciała, i to wszystko przez hormony, a może przez zbliżającą się jesień. Wybaczyłam, co miałam zrobić? Zresztą, ja ją doskonale rozumiem- też zawsze zrzucam winę na koktajl hormonalny, albo zbyt mały dostęp do witaminy D w słonecznej postaci. Organizacja wróciła wraz z zapałem, przywlokła też trochę weny i świeżych, pachnących wiosną pomysłów. Organizacja usiadła w fotelu (tym, na którym nie leży sterta ciuchów, za to urzędują pies i kot), rozejrzała się wokoło z niesmakiem, powiedziała, że jej nieobecność wcale nie zwalnia mnie z obowiązku bycia Panią Tego Domu. Odszczekałam jej, że mam teraz ważniejsze sprawy na głowie, i że przecież się staram, ale... czasem zwyczajnie mi się nie chce. Zagroziła odcięciem internetu. Zachłysnęłam się herbatą (czerwoną! bo mi zielonej zabrakło rano!) i drżącym głosem poprosiłam, by nie wyciągała swojej najsilniejszej broni zaraz na początku. A potem szybko zmieniłam temat- zauważyłam, że przyszła wraz z kilkoma Pomysłami. Przytruchtały za nią, trzymały się jej spódnicy, wyglądały zza niej nieśmiało. Pomysły były śliczne, rumiane, a na głowach miały poprzyczepiane karteczki: blog. Przyglądałam im się z zaciekawieniem, pocmokałam, spytałam o zdrowie, by je ośmielić, aż w końcu po kilku minutach poszeptały coś do siebie i do Organizacji, wzięły nieduży rozbieg, by w końcu wpaść z impetem do mojej głowy - wcale zresztą nie pytając o pozwolenie. Zaczęłyśmy rozmawiać z Organizacją o wprowadzeniu na blogu zmian. Takich, co to sprawią, że będzie ciekawszy, lepszy, poczytniejszy. Panna O. wspomniała, że kiedy ogląda inne blogi, w oczy rzuca się jej Systematyczność, która na Tych Prawdziwych Blogach wiedzie prym. Powiedziała, że może mi załatwić z nią spotkanie, tylko żebym zarezerwowała sobie czas. Z Systematycznością nie spotkałam się w tym roku na żywo, ale rozmawiałyśmy przez Skype'a. Powiedziała, że muszę wrzucać posty w określone dni tygodnia, i - co mnie przeraziło- najlepiej o określonych porach. Tak, żebyście Wy, drodzy Czytelnicy wiedzieli, że w tych dniach zawsze będzie czekał na Was tekst od tej wariatki, Madeleine. Zgodziłam się, bo Pomysły robiły straszny raban i nie pozwalały mi zastanowić się dłużej nad decyzją. Tak więc... Postanowiłam, co następuje:



  • Niedziela (zaczynam od niedzieli, bo dziś niedziela, i dziś mam już dla Was post!)
    Polecanki- co tydzień będę Wam polecać film i książkę, a dodatkowo muzykę, stronę internetową i grę. A jak się trafi, to jakieś wydarzenie, event, sztukę teatralną, itp. 


  • Wtorki (tu jeszcze nie zdecydowałam, czy będzie to post cotygodniowy, czy codwutygodniowy, bo to zależy, co będzie się działo w świecie)
    Temat z okładki- mój komentarz do najważniejszych wydarzeń w świecie- wszelkiej maści, nie tylko politycznych. 


  • Czwartki
    Tanie podróżowanie - temat, który zaczęłam, ale posty nie pojawiały się systematycznie. A muszą. 




Kończę, i melduję, że pierwszy post Polecankowy wrzucę Wam ok godziny 18.00



piątek, 19 września 2014

Rzeczy, bez których nie mogę żyć.

W dalszym ciągu nie znalazłam ładowarki do aparatu, musicie mi więc wybaczyć jakość zdjęć... Dziś już ostatni dzień wyzwania u Uli, a w nim....


Rzeczy, bez których nie mogę żyć.



Kot, książka, zielona herbata, komputer, coś słodkiego, pasta i szczoteczka.



Książki. To już wiecie. Jestem uzależniona od czytania. Komputer i internet. Blogosfera, Facebook, Youtube, oglądanie filmów i seriali, pisanie.... Jestem też uzależniona od telefonu komórkowego. Niestety. Jak nie wyślę miliona smsów dziennie, to jestem chora. Na mieście mówią: ty ten telefon zawsze przy dupie trzymasz! Tak naprawdę to raczej w ręce, ale racja- zawsze. Gdybym zapomniała zabrać ze sobą telefon, pewnie czułabym fizyczny ból. Sprawdzam tam fejsa (a jakże), a od niedawna również Instagram. To się powinno leczyć. Zielona herbata (w dużej ładnej filiżance/ ogromnym kubku) i coś słodkiego (tu kostka piernikowa). Herbatę pijam hektolitrami, słodycze pochłaniam w kilogramach. Niedługo przestanę mieścić się w drzwiach. Szczoteczka (i pasta) do zębów. Jak mnie ktoś trochę zna, to dobrze wie (i pokpiwa), że myję zęby... wiele razy dziennie. No muszę, no. Rano, po jedzeniu, przed każdym wyjściem, przed pójściem spać... W międzyczasie: (czyli jak nie mam możliwości umycia zębów) płyn do płukania, odświeżacz do ust, gumy do żucia, albo tik-taki. Myję zęby w miejscach publicznych, a ludzie się na mnie patrzą. Trudno. Ich problem, nie mów. Jeszcze gorzej jest chyba z myciem rąk, bo myję je przed każdą brudną czynnością (np dotykaniem komputera, albo zwierząt, telefonu w sumie też) i przed wykonywaniem czystej (gotowaniem, jedzeniem, robieniem makijażu, itp).

Strasznie prosta jestem- jedzenie-spanie-mycie-kontakt ze światem (ewentualnie czytanie, takie szaleństwo) ;).

Nie mogę (nie chcę!) żyć również bez aparatu fotograficznego, bez swojej poduszki- w domu śpię tylko i wyłącznie na niej, na szczęścia do cudzych sypialni jej ze sobą nie zabieram. Żyć bym też nie mogła bez mojej baldresówy (długiej dresowej spódnicy) z Risk Made in Warsaw.


Wrzucam post i czekam, aż wyjawicie mi w komentarzach bez czego nie możecie żyć. I lecę oglądać posty innych uczestniczek (uczestników?).







Follow my blog with Bloglovin

czwartek, 18 września 2014

5 ulubionych blogów - i dlaczego je czytam.

Hm. Hmmmm... W blogosferze "siedzę" przeszło dwa lata. Pod moimi palcami przewinęło (przeskrolowało!) się całe mnóstwo blogów. Polskich i zagranicznych. Ładnych i brzydkich. Zwyczajnych i wydumanych. Lifestylowych i kreatywnych. Zabawnych i żałosnych. Są blogi, które odwiedzam regularnie, takie na które wpadam raz na jakiś czas, takie, do których wracam po jakimś czasie i te, na które zerkam z doskoku. W zależności od tego, czy chcę się pośmiać, pozłorzeczyć, pokpić, coś komuś pokazać, zainspirować się- wchodzę na któryś i upajam się nim.

Ciężko wybrać 5, ale zrobię to. Nie będę się specjalnie rozpisywać (!!!), bo już jest późno i ledwo zdążę z wyzwaniem.

Poza blogami Uli, które odwiedzam regularnie, a które Wy, wszystkie wyzwaniowiczki, doskonale znacie są to:


blog organizacja
http://iheartorganizing.blogspot.com/
Miałam manię organizacji (jej ślady możecie znaleźć u mnie na blogu, we wpisach z kwietnia 2012!). Nadal to lubię, choć już gorzej mi wychodzi. Planuję jednak do tego wrócić, w czym pomaga mi Jen, autorka. Bloga lubię właśnie za to- że motywuje mnie do organizacji, planowania, robienia list, porządkowania. Za świetne pomysły. I za kolory!




Piękne rysunki, opowiadania, absurd.
http://meryselery.blogspot.com/

Na Mery trafiłam na początku mojej przygody z blogowaniem. Natychmiast poczułam pokrewieństwo dusz ;). Kocham już za samą nazwę bloga! Uwielbiam jej bajeczne naiwnie (w dobrym znaczeniu!) piękne rysunki i życiowo-magiczne opowiadania. A teraz Mery zajmuje się nowym projektem: Roman Sidło (KLIK!)- słyszeliście? Jutro wybieram się do Krakowa, całkiem możliwe, że wpadnę do jej sklepiku ;).




Blog, feminizm, sarkazm

http://magdanazimno.be/blog/

Lubię blogujące Magdy. Takie na zimno również. Uwielbiam sarkazm, a tego na zimnym blogu nie brakuje. Jej uszczypliwe i powiewające feminizmem teksty trafiają do mnie jak... no trafiają, no! Tak, że czytając jej teksty przytakuję gęsto i przyklaskuję, i stukam dłońmi o biurko, mówiąc: do-kład-nie! A trafiłam tu całkiem niedawno- i zostałam.





Jarecka, blog parentingowy kreatywny, humor
http://laaacia.blogspot.com/

Jarecka to matka, którą każdy chciałby mieć. Zrobi zabawkę, uszyje sukienkę, zapewni Ci towarzystwo w postaci rodzeństwa, a do tego ma genialne poczucie humoru. Uwielbiam czytać jej teksty, był taki czas, że kiedy w pracy nie miałam nic do roboty- siedziałam przed komputerem, hurtem pochłaniając wpisy z Zaogonia. No lubię, no.



DIY, fotografia, lifestyle, blogowanie
http://www.jest-rudo.pl/

Ruda jest Wam pewnie znana. To kolejny niedawno przeze mnie odkryty blog, na który chętnie i regularnie zaglądam. Natalia jest estetką, ma pięknie urządzone mieszkanie i bloga, i chętnie dzieli się swoimi pomysłami po to, by czytelniczki też mogły spróbować swoich sił w upiększaniu (i fotografowaniu). Z bloga bije mnóstwo pozytywnej energii, którą dobrze się pochłania przy porannej herbacie (bo ja kawy, zwykle, nie pijam).


I to by było na tyle. Dzisiejszy dzień wyzuł mnie z energii.

Dobrego wieczoru, kochani!




środa, 17 września 2014

Ukochane hobby- wyzwania dzień trzeci.

Salut! 

Dziś trzeci dzień wyzwania, Ula twierdzi, że dziś bardziej fotograficznie - a to smuci mnie niezmiernie, gdyż w dalszym ciągu nie znalazłam ładowarki do aparatu (nie, żebym jej szukała dziś intensywnie, ale wcześniej już to robiłam!) i nie wiem, jak sobie z tym poradzę. Zrobię zdjęcie tosterem, albo żelazkiem, będzie równie dobre jakościowo jak zdjęcie z mojego srajfona :>... To, że to jest wyzwanie foto, a nie słowo, martwi mnie tym bardziej, że ciężko jest mi nic nie mówić... A ostatnio mam w sobie nadmiar energii! Przynajmniej raz w tygodniu słyszę: Ty masz ADHD! E tam. Ja po prostu nie potrafię spokojnie usiedzieć i nic nie robić, nie mówić, albo nie stukać palcami (nawet teraz, jak nie stukam w klawiaturę, to wybijam dziwny rytm palcami o biurko, super). Dziś już całkiem jestem niezdrowo podekscytowana, pewnie przez brak snu, i przez to, że jutro idę Ważną Rozmowę (trzymajcie kciuki!) Czasem zdarza mi się milczeć i spokojnie siedzieć - czasem. Serio, są takie momenty. Nie mówiąc już o tym, że wymownie milczę codziennie rano (bo mój mózg nie pracuje o tak wczesnej porze).

Ale... O czym to ja miałam? No tak, wyzwanie. 


dixit, fotografia, scrabble, filozofia fuck it, zafon, francuski, times up, kot, szymborska, mleczko, kamasutra, uga buga, książki, gdy, sony alpha, nauka języków, poprawna polszczyzna, miodek, markowski, bralczyk

Czy mam cokolwiek tłumaczyć ;)?
Kota nie ustawiałam, sam się władował.

Edit. Mogłam położyć jeszcze słuchawki.
O Boże, nie dodałam rolek!



I dlaczego nie wspomniałam, że tak właściwie 
to najbardziej na świecie kocham... 

PISAĆ ;)?


wtorek, 16 września 2014

10 (kolejnych) rzeczy, których o mnie nie wiecie.


Cześć i czołem! Po głowie dawno chodził mi ten wpis, aż tu nagle Ula Phelep ogłosiła kolejne wyzwanie, w którym drugiego dnia wymienia się 10 takich faktów. Co prawda, wyzwanie zaczęło się wczoraj, a ja nie wrzuciłam pierwszego wpisu, ale - już się szybko tłumaczę!- zgubiłam gdzieś ładowarkę do aparatu i nie mam jak robić zdjęć :(. Nadrobię to na pewno, jak już się ładowarka odnajdzie (Boże, proszę, niech się znajdzie!).

A więc... Być może pamiętacie, że 10 rzeczy, których o mnie nie wiecie wymieniłam już tu!

Ale ponieważ lubię się uzewnętrzniać... Macie, łapcie!



1. Nie mam tajemnic. To nie znaczy, że niczego nie ukrywam, albo nie kłamię. Nie, nie. Jakoś zawsze choć jedna osoba wie o którymś moim sekrecie. Nie wiem, czy znacie post secret? Pomyślałam sobie, że gdybym napisała swój sekret, wysłała tam i opublikowano by go na stronie, pewnie natychmiast bym się komuś (całemu światu) pochwaliła... Cudzych sekretów nie rozpowiadam, ale jestem znana jako Mistrzyni Dyskrecji- przez moje głośne zachowanie i mówienie w miejscach publicznych o rzeczach, które absolutnie nie powinny wyjść poza jakieś tam grono. No, albo wydaje mi się (po %), że bardzo dyskretnie przyglądam się facetowi, z którym moją przyjaciółkę łączy... powiedzmy, że jakaś tajemnica ;). Potem się dowiaduję, że jego znajomy myślał, że go podrywam, bo wgapiałam się tak intensywnie... 

2. Mocno się angażuję w relacje międzyludzkie. Miewam "fazy" na daną osobę, wręcz się uzależniam- dotyczy to różnych relacji, zarówno facetów, jak i przyjaciółek. Wtedy chcę widywać tę osobę jak najczęściej, być z nią w stałym kontakcie. Taka faza mija (raz szybciej, raz wolniej), i albo przemienia się w zdrowy kontakt bez bycia na głodzie, albo... po prostu mi przechodzi ;).

3. Ciągle pakuję się w absurdalne sytuacje, i wiecznie robię sobie- i/albo komuś jakiś wstyd. Wydaje się, jakbym przyciągała nienormalnych ludzi i zdarzenia. Od jazdy walcem począwszy, poprzez świrów w pociągu, którzy próbują macać mnie po kolanach, aż do .... To teraz będzie rzecz, o której SERIO nie wie nikt, poza jedną koleżanką, która przy tym była (i połową Katowic :P). Wychodzimy ze znajomą z galerii handlowej (jak te galerianki!), pada deszcz, więc ona jęczy, ja ją uspokajam,  że przecież nie jesteśmy z cukru; jednocześnie wyjmujemy parasole: Łaaaał, takie same! Z Rossmanna! Brązowe! Automatic! Nie zdążyłam odejść dwóch metrów, gdy słyszę Coś pani wypadło! I ja już wiem, że ta młodzież siedząca na schodach między dworcem a galerią mówi do mnie. No bo przecież, jak ma coś wypadać, to tylko mnie. Odwracam się i widzę coś małego granatowego. MAJTKI! - krzyczy koleżanka. Majtki.... Potwierdzam, nie wiem po co, zamiast z godnością i szybkością geparda zwyczajnie je podnieść. Młodzież wybucha śmiechem, ja również, dodaję jeszcze Ale czyste! (czyste to były, zanim wpadły w kałużę). Kurtyna. 

4. Nie mam prawa jazdy. Nigdy nawet nie byłam na kursie. Jest mi z tego powodu coraz bardziej wstyd, więc zamierzam je w końcu zrobić. A nie zrobiłam, bo najpierw nie odczuwałam takiej potrzeby, a potem zawsze było coś, co wymagało większego nakładu pieniędzy- ostatnio była to firma... A skoro już o firmie mowa...

5. Zamknęłam swój gabinet logopedyczny. Lokal zbyt dużo mnie kosztował, a zyski z prowadzenia działalności były zbyt małe. Nie poddaję się jednak tak całkowicie, bo działalność zostawiam i będę to kontynuować na trochę innych zasadach. A piszę o tym, bo może dotrze to do wszystkich, którzy po wczorajszej publikacji ogłoszenia o sprzedaży części mebli (nie mam ich gdzie trzymać, do cholery!) pytali o szczegóły na facebooku.

6. Pociągają mnie elokwentni i inteligentni faceci, którzy DOBRZE mówią po polsku, mają bogate słownictwo (prawie jak bogate wnętrze) i nie robią błędów ortograficznych. A już tacy całkiem puryści językowi? O mamusiu! Mam jakieś zboczenie na tym punkcie...

7. Cholernie kocham zwierzęta. Swoim wybaczam wszystkie przewinienia. I choć mam dość, kiedy po raz kolejny muszę sprzątać rzygi, albo gdy okaże się, że znów koty nasikały poza kuwetą, a pies ukradł moje majtki (znowu te majtki, co to jest w ogóle za wpis?!) i wyciągnął je na środek pokoju, to nie wiem, co musiałoby się stać, żebym była w stanie je oddać. Poza ciężkimi chorobami, niedowładem i zawinięciem w kaftan, nie wyobrażam sobie takiej sytuacji (tamtych też wolę sobie nie wyobrażać).

8. O niektórych facetach mówię ten ciul (to jest niemal pieszczotliwe). Czasem trudno się połapać, o którym mowa. Od zawsze nadawałam też różne (tajne!) pseudonimy chłopakom (na przykład tym, którzy mi się podobali)-  chociażby American Dream Boy, albo Ładna Bluza (oba z czasów liceum). Nie wiadomo było, o kogo chodzi, więc mogłyśmy sobie z przyjaciółką bez skrępowania plotkować. Na dziewczyny raczej nie mam pseudonimów. Jak mi czymś MOCNO podpadną, to w rozmowie o nich padają niecenzuralne wyrazy.

9. Kocham tańczyć. Wszędzie. Uwielbiam tańczyć sama w domu, do Sean Paula, albo innego dancehallu. Najlepiej w bieliźnie. Uznaję to za formę fitnessu. Publicznie nie daję takich pokazów.

10. Dobrze się bawię we własnym towarzystwie (patrz punkt wyżej). Lubię spędzać czas sama ze sobą. Ja plus książka. Albo ja plus fiszki z francuskimi wyrazami. I kubek zielonej herbaty. Duży. Doceniam chwilę, gdy mam święty spokój i mogę pobyć sam na sam ze swoimi myślami. Gorzej, jeśli myślę za długo, bo wtedy obmyślam scenariusze- często najgorsze z możliwych. Ale to już temat na inny dzień ;)..




sobota, 6 września 2014

Proszę panią do walca!

Dziś też o podróżach. Będzie o tanich środkach transportu... Właściwie o darmowych. Problem w tym, że nie zawiozą Was zbyt daleko. Co najwyżej wzdłuż ubijanego świeżego asfaltu...


Zwyczajny wrześniowy piątek. Jeszcze ciepło, ale jednak za zimno na krótki rękaw. Mam na sobie świeżo wypraną szapanerską baldresówę z Riska. Spotykam się z Agatą, postanawiamy iść do pubu, w którym są gry. W gry nie gramy, za to dostaję piwo gratis, bo jest końcówka i nie nalał się cały kufel. I tak mi nie smakuje, jak to piwo, ale mniejsza z tym. Chcę coś zjeść, więc wybieramy się do pizzerii na bułeczki serowe. Niestety, zamknięte od 4 minut. Idziemy do Tesco, kupuję osobno bułeczki i serek, zżeram to po drodze do samochodu, w którym zamierzamy wyć znane (nam) i lubiane (przez nas) piosenki. Po drodze natykamy się na panów kładących asfalt, ten z walca intensywnie się w nas wpatruje, co nas bardzo bawi, rozmawiamy o tym, że chciałybyśmy się przejechać. Na nasze szczęście (!) rozmowę słyszy operator koparki, który zadaje nam jedno pytanie: Chcecie przejechać się walcem? My (wrzecząc): TAAAAK! Zmierzamy tanecznym krokiem (suknia w dłoń!) w stronę walca, choć tańczyć go nie zamierzamy. Wyrażam obawę, czy nie zrobię śladów w świeżym asfalcie, ale operator koparki mnie uspokaja. Wskakujemy do walca, co wcale nie jest takie proste, zważywszy na strój (w tym buty na koturnie). Jesteśmy szczęśliwe jak dzieci na Boże Narodzenie. Pytamy pana operatora walca o imię- okazuje się, że jest Jackiem. Pan Jacek myśli, że my to jeszcze chodzimy do szkoły, trochę wyprowadzamy go z błędu, ale nie za bardzo, lepiej niech nie wie, jakie stare baby wozi. Dowiadujemy się o przebieg powstawania nowej drogi: frezarka, (koparka) zamiatarka, rozściełacz, walec! I czujemy się bardzo doedukowane. Agata zadaje bardzo mądre pytania w stylu: czy walec ma światła przeciwmgielne i czy można nim zawracać, a ja cieszę się udawaniem słodkiej idiotki, wykrzykując co chwila Ooooo! Pan ma tu wiatraczek! albo A czemu to światełko się świeci? oraz Czy to jest tył, czy przód walca? Zauważam też, że pan siedzi zupełnie jak w angielskim samochodzie, bo ma kierownicę po prawej stronie (można ją przesuwać!!!!!!!!!), co z kolei naprowadza mnie, by zadać kolejne godne mnie pytanie (cały czas z ogromną powagą): Panie Jacku, jakiej narodowości jest pana walec? W momencie, gdy pan Jacek odpowiada, że szwedzkiej, nic już nie może powstrzymać mnie od głośnego pisku, a Agaty od ataku śmiechu (uwierzcie mi, że mamy swoje powody, by reagować tak na wszystko, co szwedzkie). Potem jest już tylko gorzej. Panie Jacku, czy pana walec ma jakieś imię? (nie miał, wyobrażacie sobie?!) A czy Pan ma syna (też nie!)? To jakby pan miał syna, to jakby pan go nazwał? Bo może tak samo nazwie pan walec? Pan Jacek nie zastanawiał się nigdy (serio!) nad imieniem dla syna i miał problem z wymyśleniem go nawet dla walca. Chciałyśmy mu pomóc, więc podawałyśmy mu nazwy, które u nas są szyfrem, ale dla przypadkowego słuchacza nie znaczą nic, np Bhutan, Birma, Borsuk, Szop (P.J.: Ale pracz?). Pan Jacek nie był zdecydowany, w ogóle głównie śmiał się pod wąsem swoim niskim śmiechem, a potem nie chciał nas wypuścić, póki nie skończy walcować asfaltu. A nam już się nudziło (mimo skocznego disco polo dobiegającego z radio: No chodź na kolana, wiem, że nie wypada) i chciałyśmy jeszcze pojechać koparką. 


Koparka, którą prowadził Sławek (do którego z rozpędu ciągle mówiłam panie Jacku) przewiozła nas dwa razy dookoła budynku, a potem pod rozściełacz. Podczas jazdy wydawałam okrzyki w stylu Ojej, jak ta koparka szybko jedzie Żebyśmy tylko nie wypadły! głosem słodkiej idiotki. Potem pstryknęłyśmy sobie zdjęcie W ŁYŻCE koparki (niestety jakość jest jeszcze gorsza niż tych zdjęć tutaj, Sławek nie był zbyt dobrym fotografem, a mój telefon nie nadaje się do uwieczniania takich nocnych ekscesów. Po pobycie w łyżce, moja spódnica przestała nosić miano świeżo wypranej. Sławek porozmawiał o nas z kierownikiem, który pozwolił na przejazd rozściełaczem. Maszyna była potężna i wyglądała o wiele bardziej dystyngowanie, niż taki walec na przykład. Niestety było tam piekielnie gorąco i śmierdziało, więc natychmiast chciałam zejść. Potem był jeszcze Adaśko, który pozwolił nam udawać, że kierujemy ruchem.


Po całej przygodzie, byłam tak zmęczona udawaniem słodkiej idiotki, że opadł mi cały entuzjazm i milczałam w drodze do tesco, w którym Aga postanowiła kupić ciastka w ramach podziękowań. Gdy wróciłyśmy i wręczyłyśmy dary. czekała nas jeszcze rozmowa z siwym chłopem (też pracownikiem), którego jarało to, że jego córka ma tak samo na imię, jak ja. Dialog wyglądał mniej więcej tak:
Stary Srebrny: To gdzie wy teraz jedziecie?
M&A: Do domu!
SS: A kto będzie prowadził?
M: No Agata!
....... (pełna konsternacja, w głowach stado Chińczyków siecze kapustę.)
M: Bo my jesteśmy pełnoletnie przecież!
A: I trzeźwe na dodatek!
Pan Jacek: To może... NAPALONE?
M: (pełna powaga): Znaczy ZJARANE? A nie, takie plany to mam na jutro.


No i tak mniej więcej wyglądają piątkowe wieczory w moim towarzystwie. Ktoś reflektuje ;)?

piątek, 5 września 2014

Obóz młodzieżowy, czyli Czarnogóra za grosze.


Wyspa św. Stefana

Miało być o podróżowaniu, do tego TANIM, więc dziś zahaczę o ten temat. Jakiś czas temu wpadłyśmy z Martyną na pomysł, by pojechać na obóz młodzieżowy. Młodzież z nas nadal znakomita, zakonserwowane jesteśmy doskonale, jednak tym razem postanowiłyśmy jechać jako kadra. Dość szybko znalazłyśmy biuro, które miało zapewnić nam kontrolowaną rozrywkę podczas wakacji. Pominę, że równie szybko okazało się, że nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak słabą organizacją w tak dużej firmie. Przejdźmy do meritum- dostajemy informację, że jedziemy do Czarnogóry, jupi! Im bliżej wyjazdu, tym mniej chciałyśmy jechać i tym więcej miałyśmy wątpliwości. Cóż, nie stać mnie na płacenie alimentów, w razie gdyby któraś z dziewcząt postanowiła zostać nastoletnią mamą i na miejsce poczęcia wybrałaby sobie akurat Sutomore. Takie i inne rozterki miałyśmy. Okazuje się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują! Trafiła nam się niewielka grupa, do tego w większości składająca się z mądrych, błyskotliwych dzieciaków (MŁODZIEŻY!) w wieku 14-18 lat. I powiem Wam szczerze, że odpoczęłam. Nie sprawiali zbyt dużo problemów, nie było żadnych sytuacji, przez które mogłybyśmy się za nich wstydzić (aż tak). Złota młodzież, nie ma co ;). Tak więc, jeśli pracujecie w oświacie/ jesteście studentami i macie wakacje, albo Wasza praca pozwala nam na dwutygodniowy wyjazd, to polecam ;). Oczywiście, to nie jest sielanka. Przez cały czas trzeba pamiętać, że nie jest się na wakacjach, tylko w pracy, i nawet na plaży nie można do końca się zrelaksować, bo pilnuje się, czy nikt nie się spala żywcem, nie dostaje udaru, albo nie podtapia. Papiery przed i w trakcie, wypełnianie dzienniczków, dbanie o bezpieczeństwo, zapewnianie różnorodnych rozrywek, plan B na wypadek niepogody, pogadanki na temat łamania regulaminu, wyciąganie chłopaków spod łóżek (grunt, że nie z!) dziewcząt, próba wyśrodkowania między byciem heterą a kumpelą, i dużo innych atrakcji. To jest pikuś. Tak jak mówię, nam się trafiła niewielka, fajna grupa. Na obozach, gdzie jest 40- kilka osób, może już nie być tak łatwo. Nigdy nie przewidzi się, jaka młodzież pojedzie, co im strzeli do głowy, ani co niespodziewanego może się stać. Ale ja bym, mimo wszystko, pojechała znowu ;). Co trzeba zrobić? 

Obstawa. To najmniejsze w krótkich spodenkach, to ja.

1. Zrób kurs wychowawcy kolonijnego.
W każdym mieście są ośrodki, które się tym zajmują. Ja swój kurs zrobiłam 4 lata temu, i nie pamiętam, ile kosztował, ale chyba ok 200 zł. Zajęcia odbywały się w weekendy, albo po południu- też nie jestem pewna. Ale trochę godzin tam było. Na końcu egzamin, który trzeba zdać, by dostać zaświadczenie.
2. Poszukaj biura, które zajmuje się organizacją obozów młodzieżowych
Popytaj wśród znajomych- ja właśnie tak trafiłam na "nasze" biuro. Poczytaj opinie, dowiedz się, ile, i kiedy płacą za obóz, oraz w jakiej formie (przelew, czy do ręki, itp), oraz jakich dokumentów potrzebujesz. Jeśli Ci odpowiada- zostaw im swoje cv i kopię zaświadczenia o ukończeniu kursu. Jeśli to duże biuro, prawdopodobnie potrzebują nowych osób.
3. Sprawdź ważność paszportu- być może będziesz go potrzebował(a). 
Do większości państw- również spoza UE- można wjechać na samym dowodzie, jeśli wyjazd nie przekracza 30 dni (w tym również do Czarnogóry). Dokładny wykaz państw znajdziesz w internecie. 
4. Zdobądź potrzebne dokumenty- przede wszystkim zaświadczenie o niekaralności. Należy się po nie zgłosić do Sądu Okręgowego, dokładnie do biura informacji KRK. Najpierw należy wypisać zaświadczenie i w kasie uiścić opłatę. W punkcie okazać papierek i dowód osobisty, i jeśli nie jesteśmy zbrodniarzami, pani podbije nam pieczątkę i podpisze zaświadczenie w odpowiednim miejscu.
5. Ubezpiecz się
Wśród wychowawców krąży urban legend o ubezpieczeniu na wypadek ciąży (nie swojej, rzecz jasna). Na dobrą sprawę, tak szczegółowego ubezpieczenia (raczej) nie ma. Jest bardzo ogólne, pod które może łapać się wszystko i nic. Ale mimo wszystko, zaleca się wykupić ubezpieczenie- niektóre biura podróży wręcz tego wymagają. Warto poszukać firmy, która ubezpieczy nas na konkretny czas- na dwa tygodnie wyjazdu, a nie na przykład na miesiąc, bo tyle trwa najkrótszy okres ubezpieczenia w ich firmie.
6. Idź do swojego operatora telefonicznego i spytaj o roaming, dokładne ceny i możliwości. Może wykup osobny starter. To dobra rada, wiem, co mówię.
7. Pozyskaj niezbędne informacje o państwie, mieście, ośrodku, okolicy. Sprawdź, jaką ma walutę, obowiązujący język, przykładowe ceny, atrakcje (plaże, dyskoteki i sklepy!). Wujek Google chętnie ci pomoże.
8. Wymień pieniądze. Możesz zrobić to już wcześniej, jeśli akurat kurs jest sprzyjający.
9. Spakuj się- nie zapominając o dobrym nastawieniu i dużej dawce cierpliwości.

Standardowa wypłata za dwutygodniowe obozy to ok 500 zł. Nie oszukujmy się jednak, że na tym zarobimy. Owszem, mamy jedzenie, nie płacimy za nocleg, ale jednak czasem chcemy spróbować tradycyjnych potraw (np bardzo tradycyjnej pizzy z "pekary"), kupić pamiątki, wysłać kartki (szczególnie, jeśli nie możemy znaleźć poczty). Na takich wyjazdach musimy liczyć się z tym, że jedzenie nie zawsze musi nam odpowiadać i że nie dostaniemy nieograniczonej ilości wody do picia, a jednak jest upał. Tak więc...

Ile to wszystko (w przybliżeniu) kosztuje?!


kurs wychowacy kolonijnego:              100-200 zł
zaświadczenie o niekaralności:            32 zł
ubezpieczenie od różności:                 35-50 zł
rachunek telefoniczny (dodatkowo):   100- 200 zł 
kasa na drobne wydatki:                     300-500 zł
                                                         ok 500-900 zł

Teraz trzeba sobie podliczyć, że jeśli za wyjazd zapłacą nam 500 zł, to w najlepszym wypadku mamy wakacje za darmo, w najgorszym, i tak zmieścimy się w kilku stówkach. Warto pamiętać, że koszt kursu to jednorazowy wydatek, więc przy każdym kolejnym wyjeździe już się nie liczy.

Nagrody w konkursie na najlepszy strój podczas pokazu mody (papier toaletowy był w tym pensjonacie na wagę złota!)


To tyle w temacie pierwszego sposobu na tanie podróżowanie. O samej Czarnogórze, o tym, czym mnie zachwyciła i przeraziła, opowiem w osobnym poście.


czwartek, 4 września 2014

Podróż do Warszawy, część I.

Gdybym opowiedziała Wam o swoim poprzednim tygodniu, padlibyśmy trupem. Istnieje również szansa, że to JA padłabym trupem, do tego na pewno z cudzej ręki (co najmniej jednej). Gdybym miał gitarę, to bym na niej grał. Ale ponieważ, na co dzień nie stosuję rodzaju męskiego w wypowiedziach własnych, a gitarę siłą mi odebrano dawno dawno temu (a imię na niej widniało: Jezus - poważnie!), nie opowiem Wam o moim tygodniu. No dobrze, może trochę, na przykład o jednym dniu. O tym, w którym pojechałam do Warszawy, żeby spotkać Łąki Łan! Zaczęło się od tego, że facebook podstępnie skierował mnie na fanpage Postcard Sessions, na którym jak byk widniał taki konkurs , który postanowiłam wygrać. Dodać kreatywne zakończenie do wersu? Fraszka igraszka! Natychmiast piszę! Bo wiecie, fanką Łąki Łan, to ja jestem duszą i ciałem. Sesja jest jutro w Warszawie? Do ogarnięcia! Doczytuję informację, że mogę zabrać ze sobą jedną osobę. Zastanawiam się całe trzy sekundy, po czym wybieram numer Izy. Po zdawkowym: Zamierzam wygrać konkurs i zobaczyć jutro Łąki Łan na żywo, w Warszawie, więc jedziesz ze mną. Po drugiej stronie nastąpiło nie mniej zdawkowe: Ok (na Izę zawsze można liczyć!). Dzień mija, około północy dowiaduję się, że owszem, wygrałam. 
Następnego dnia, po (nie)przespanej w cudzym domu nocy, wracam do swojego domu (w autobusie spotykając ulubioną polonistkę z gimnazjum, która mnie pamięta, ha!), wychodzę z psem, odstawiam psa, pędzę na pociąg do Katowic, z którego mam się przesiąść na ten do stolicy. Oczywiście, szybko okazuje się, że jestem pipa do kwadratu, bo owy pociąg jechał i zatrzymywał się w mojej metropolii, więc wyjazd pół godziny wcześniej innym pociągiem był zupełnie od czapy. Czekam sobie na peronie, w międzyczasie, jak połowa ludzi, zmieniam go, bo zapowiadają pociąg do Wawy- wjedzie na INNY peron. Po mniej więcej 30 sekundach (czyli tyle, ile zajęło mi pokonanie schodów i spojrzenie w gablotę z rozkładem), orientuję się, że to nie mój pociąg i razem z resztą ludzi, udaję się tą samą drogą, choć w innym kierunku, na peron. 


Zapowiadają mój pociąg. Widzę kobietę z psem.... i kotem. Natychmiast odczuwam do niej sympatię, okraszoną potężną dawką zrozumienia z lekką domieszką współczucia- bo może kot jest mały i podróżując w transporterze nie robi problemów, za to pies- bynajmniej nie mikro- idzie jak czołg i próbuje ściągnąć kaganiec, dobijając łbem do ludzi. Pytam kobiety, czy potrzebuje pomocy, bo ja chętnie wezmę kota (nie na zawsze, już mi te moje dwa śmierdziele wystarczą), ona przystaje na moją propozycję. Po krótkiej wymianie uprzejmości  z mojej (Mam dwa koty i psa, i też z nimi czasem podróżuję - teraz sobie pomyślałam, że nigdy z nimi wszystkimi naraz nie jechałam, chwała Panu) i jej (On próbuje sobie ściągnąć kaganiec i przez to wyrywa się ze smyczy!) strony nastąpiło wcielanie w życie wyboru kierunku, w którym należy pójść, by dostać się do odpowiedniego przedziału (notabene, mój był trzy wagony dalej). Miałyśmy na ten temat zgoła odmienne zdanie, jednak wiecie, wolałam się nie kłócić z obcą kobietą. Miałam rację, ale najpierw po dżentelmeńsku zgodziłam się sprawdzić, czy ona się nie myli. Idąc w drugą stronę straciłyśmy kilka milisekund, co sprawiło, że kobieta zaczynała wpadać w lekki popłoch i niemal pędzić na oślep. Próbowałam jej powiedzieć, że Przecież bez nas nie pojadą (Ha, ciekawe. Niby czemu? Ja, największa panikara świata, próbuję kogoś uspokajać w kwestii podróży. Świat się kończy.), ale moje rady nie poskutkowały, i kobieta na raz dwa trzy wtryniała się do wagonu- pies przodem, staranował mężczyznę niepierwszej młodości- nie był z tego zadowolony (facet, nie pies). Tym bardziej, że pies zerwał się ze smyczy i zamiast do przodu, ze swoją panią, latał wszędzie, gdzie popadnie- na tyle, na ile pozwalał mu wąski korytarz. Zanim zdążył wybiec z pociągu, capnęłam go za zapięcie kagańca, i w ten sposób, poza swoją wypchaną torebką, miałam też psa i kota. W korytarzu zrobił się korek, ja przygarbiona, bo jednak psi łeb był dość nisko- stoję sobie i czekam, aż zrobi się przejście i będę mogła oddać przychówek właścicielce. Po prawej stronie słyszę szczęk odsuwanych drzwi i pełne niewymownego zdziwnienia: Maaaaaaaagdaaaaaa? Z przedziau wychyla się głowa mojego znajomego i zadaje (tak, głowa!) mi pytanie ironicznym głosem (całkowicie specjalnie, jestem tego pewna!): Co ty tutaj robisz? Nie do końca wiem, co odpowiedzieć, bo pociąg jeszcze stoi, więc NIE JADĘ, w głowie kotłuje mi się: Tańczę na rurze, ale istniała opcja, że by mi nie uwierzył. Wydyszam, że to nie mój pies, ani mój kot, i że jadę do Warszawy, ale to nie mój wagon, dorzucam jeszcze przez ramię- bo korek się poluzowuje, że jak oddam zwierzęta ich prawowitej właścicielce, to wrócę. Po drodze, pies mi się wyrywa, wskakuje do przedziału kolesia, którego już wcześniej prawie przewrócił, on krzyczy na mnie, żebym go wzięła na smycz (A chała! Nie mam smyczy!), jakoś udaje mi się dotrzeć do kobiety, oddaję jej zwierzęta- za co nie dziękuje mi wylewnie, ani nie obsypuje kwiatami, ale ma kolejny problem, bo w jej przedziale chyba ktoś boi się psa. Odchodzę stamtąd, udaję się do znajomego, który z szerokim uśmiechem na twarzy i gestem otwarcia ramion zaprasza mnie do środka (ludzi pełen komplet). Umawiamy się, że dam znać, ile ludzi jest w moim przedziale, bo może uda nam się podróżować razem (w trójkę, bo on wcześniej spotkał kolegę). Idę. Wracam, bo okazało się, że poszłam w złym kierunku. Po drodzę wprowadzam jakąś kobietę w błąd, mówiąc jej że wagon pierwszej klasy to ten za nami (a właśnie w nim stałyśmy). Docieram na miejsce, dzwonię do Pawła, zdając relację na temat ilości wolnych miejsc. Oni idą do mnie. Po chwili oddzwaniają- znaleźli cały wolny przedział, więc ja też się przesiadam. Rozmawiamy, kulturalnie, o różnych rzeczach, pracach, szkołach, obozach- porównujemy te nasze, harcerskie, z tymi młodzieżowymi zagranicznymi, które są teraz (na którym ja byłam jako wychowawca, a o których wszyscy wszystko wiedzą, bo przecież czytali artykuł w Newsweeku). Sypiemy żartami i wspomnieniami jak z rękawa, pojawia się, oczywiście, temat przewodni, czyli Jak Magda skakała w Marianówce po łóżku, i uderzyła głową w sufit, że aż usiadła i zaniemówiła. Okazuje się, że moja krzywda bawi nawet po 11 latach. Nie mija 40 minut, gdy do drzwi dobijają się ludzie, twierdząc, że mają ten przedział zarezerwowany. Cały. Przechodzimy do mojego przedziału, tam już tłoczniej, więc chłopaki idą szukać czego innego, ja w tym czasie przesadzam wnuka jakiejś babci, który zajmuje moje miejsce, po czym próbuję usiąść. Nie zdążyłam dotknąć pośladkami fotela, gdy Paweł wychyla się przez drzwi i mówi, że znaleźli przedział, gdzie jest luźniej. Głupio mi, i nie patrzę ludziom w oczy, przesiadam się. Tam kontynuujemy small talk na tematy moich upadków na głowę, co bardzo bawi faceta siedzącego obok, postanawiam więc milczeć. Dalsza podróż mija bez większych przygód. Potem, spotykam mojego lubelskiego promyczka na hali głównej, rozmawiamy i śmiejemy się tak (okej, ja się TAK śmieję), że ludzie patrzą na nas z nieukrywaną nienawiścią. Ruszamy na spotkanie z Postcard Session i Łąki Łan- Iza bezbłędnie prowadzi mnie do celu (jak owca na rzeź poddaję się temu, bez szemrania). Pierwszy raz się nie gubimy, pierwszy raz docieram gdzieś do Warszawy bez większych problemów... Gdybym tylko wiedziała....

Ciąg dalszy nastąpi!


LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...