wtorek, 16 lipca 2013

Bywałam w Warszawie...

I tu, i tam... Zacznę od tego, że na dworcu centralnym powinien być taki dupny neon z napisem K., (od nazwiska, a nie od brzydkiego słowa, tym razem) TĘDY. Bo ja już się gubię po opuszczeniu peronu. NIGDY nie wiem, którymi schodami mam wyjść na światło dzienne, ani w którą stronę iść potem. Chwilowa panika, bo boję się, że zostanę na wieki w tych podziemiach, nie mogąc się zdecydować na żaden krok. Uspokajam się, wychodzę, widzę Pałac, mój punkt charakterystyczny. I wpadam na taki super pomysły, że z dworca to ja na stare miasto dojdę pieszo. Aha, jasne. Na szczęście jest google maps, informujące Szatynki o Znikomej Umiejętności Orientacji w Terenie, że to 36 minut przebierania sandałami plus spowalniająca torba na kółkach. Zostaje autobus. Kupno biletów i mimochodem zadane pytanie Może pani mi poradzi, którym autobusem dostanę się na dworzec?. Pani z kiosku również mimochodem oraz mimofochem odpowiedziała mi w taki sposób, bym zorientowała się, że jeśli jeszcze o cokolwiek spytam, naciśnie guzik, a pode mną rozewrze się zapadnia. Turyści!- myśli ona. Warszawka!- myślę ja. Autobus mam po niedługiej chwili, bez problemu docieram do celu. Bez problemu, ale ze stresem, bo moja wielka czarna torba nie ma kupionego biletu! A co, jak kontrola?! Myśl ta zaprząta mi głowę do momentu, kiedy dochodzi do mnie zapach... nie martwcie się: kwiatów ;). Rozglądam się i zastanawiam, co wywołuje u mnie obraz babcinej działeczki. Pode mną stoi siata z hortensjami. Jest dobrze :). Gdy już wysiadam, miły pan ratuje honor tubylców, proponując, że wniesie mi torbiszcze po tych wszystkich schodach na stare miasto. Potem jest tylko lepiej- spotkania, świeże pomysły, dawanie ogłoszeń, kupowanie domeny, pierogi z łososiem i camembert, jagodzianki, 100 kilo więcej i takie tam. A w sobotę znów wystawienie mojego wewnętrznego gps na próbę. Oblałam, a jakże. Miałam godzinę do umówionego spotkania, postanowiłam sobie poszukać parku, albo kawiarni z wifi. Po 15 minutach marszu prawie prostą drogą znajduję- Iluzję, tę przy kinie Iluzjon. Bardzo tam przyjemnie :). I wifi jest, i gorąca czekolada w białym a'la skandynawskim kubku. Wracam, mam jeszcze sporo czasu. Idę w złą stronę, szybko się orientuję. Wracam, znów idę w złą stronę, tym razem orientuję się późno. Jako, że mamy czas mądrych telefonów i głupich ludzi, wyciągam swojego smarfona (taki mam ładny, NIEBIESKI!) i znajduję się na mapie. Ciężko jest, telefon tak mądry, że kiedy chcę go zorientować (jak mapę!) i obracam, obraz obraca się również, co Szatynce ze ZUOT bardzo utrudnia zadanie. W końcu- wiem, gdzie jestem, wracam do miejsca wysiadki. A potem... idę w złą stronę. Na prawdę. Na szczęście tylko przez chwilę, bo zauważam, że numery budynków zamiast maleć- rosną. Najlepsza jest niedziela nocą, kiedy idę z Izą w miasto. I choć, jak zwykle nie znajdujemy żadnej imprezy, na której mogłybyśmy zatańczyć, albo potupać nogą do rytmu, jest super. Po pożarciu pierogów i wypiciu margarity (lub piwa) jesteśmy tak wesołe, że zaczepia nas młody Czech, sławiąc naszą urodę i przybliżając się do mnie tak bardzo, że muszę wykonywać jakieś dziwne ruchy, żeby nie stanął mi na stopach.
Czech (musicie sobie dodać jego akcent, inaczej to nie jest takie śmieszne): Przepraszam, my nie jesteśmy stąd...
My: My też nie stąd.
Czech: Ale Polaczki?
Ja (oburzona): POLKI!
On: Ja Czech, moi koledzy Słowaki. My szukamy jakiejś imprezy (z akcntem na i)
Iza: My też.
Czech: To może wy pojedziecie z nami (z akcentem na na)
Ja: Ale my idziemy pieszo (chce mi się coraz bardziej śmiać)
Czech: My też pieszo, wy bardzo ładne. Do mnie: Ty bardzo ładna (zbliża się, a ja się odchylam), twoja koleżanka bardzo ładna. Ja tu nie mam dziewczyny w Polsce...
Iza: Ale my tu mamy chłopaków!
Czech: Ne szkodi!
Ja już wtedy wybucham śmiechem, a on....
Czech: Aaaaaa... wy palite marihuana! My też....
I to była kropla, która przelała czarę, bo śmiałam się potem przez pół drogi, a ludzie chyba też myśleli, że my zjarane... O Jezusie! A potem było jeszcze dwóch facetów w Przekąskach Zakąskach, którzy do nas podbili (a my na jednego weszłyśmy tylko!- Jezu, znaczy na jeden kieliszek wódki! Dobrze, że ja czytam te bzdety przed opublikowaniem...). Jeden z nich (facet, nie kieliszek) koniecznie chciał świętować 18 urodziny Izy (Iza: taaa... piąte z rzędu. Ja: taaa... piąte. Cały czas chciał pić jej zdrowie i widać było, że rudowłose piękności to jego typ :D. I jeszcze pod pałacem prezydenckim Iza zaintonowała Był krzyż, a teraz go nie ma!, co spotęgowało moją głupawę. Po przejściu miliona kilometrów, szukaniu w telefonie Nowego Świata, gdy już na nim byłyśmy i wylądowaniu w knajpie, zaczęły się poważne tematy i trudne sprawy. I trwały do późnej nocy, kiedy to mówiłam coś tak fascynującego, że lężąca w łóżku Iza nie była w stanie mi odpowiedzieć, bo... zasnęła. Chyba za dużo mówię.

A dziś jestem już w Gdańsku i znów się zgubiłam- na osiedlu. Na szczęście mądry pies, wiedział, jak wrócić do domu i mnie tam zaciągnął ;). Buziaki znad morza!

10 komentarzy:

  1. A gdzie mój komentarz? Moderujesz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nieeeeeeeee... Nic mi się nie wyświetliło, ani nawet w panelu zarządzania :/. To napisz jeszcze raz :P.

      Usuń
    2. a tam same bzdury były, tylko że takie w klimacie :)

      Usuń
  2. Chętnie pośmiała bym się z Wami :D hihi

    OdpowiedzUsuń
  3. Pierwsze co to obrzydziłaś mi Warszawę:)Rozumiem że jeśli warszawa to tylko w stanie wskazującym a później kac vegas w gdańsku:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kule, nie chciałam! Ja lubię Warszawę ;). Prawdę powiedziawszy, to na takich facetów trafiam w każdym mieście, tak samo jest z moją (nie)zdolnością orientacji w przestrzeni, więc to nie wina stolicy :D.

      Usuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...