sobota, 12 października 2013

Za to październik...

Za to październik w tym roku wyjątkowo piękny. Sprzyja długim spacerom z psem, kopaniu dziur (pies kopał, ja go do tego podjudzałam) oraz rozmyślaniom nad własnym życiem. I nawet trochę smutki odgania, bo słońce i liście się złocące. Jest pięknie, złoto, magicznie. Iza powiedziała niedawno Napisz coś, pośmiałabym się, jak teraz (bo pisałyśmy na fejsie i śmiała się z własnych żartów skierowanych we mnie). Miałam napisać- np coś o tyłkach, bo akurat tego dotyczył fragment naszej rozmowy. Ale nie napisałam i nagromadziły się tematy nieprzelane na klawiaturę, letnie i jesienne, śmieszne i karcące, wylewające wiadro z pomyjami, ewentualnie coś o miłości. A potem byłam w Lublinie i Iza powiedziała, że jednak w życiu nie ma nic za darmo i o tym też miałam napisać. To napiszę, będzie trochę śmiesznie.


Do Lublina pojechałam na konferencję. To, że jest tam moja rudowłosa zołzowata najkochańsza przyjaciółka WCALE nie ma nic do rzeczy. Tak, jak i to, że mam ogromny studencki sentyment do tego miasta (niczym moja mama do Łodzi- przez duże Ł!) i że jest tam parę osób, z którymi zawsze dobrze się zobaczyć. Wtorkowy ranek i przedpołudnie (trwające do 14) upłynęły mi pod znakiem podróży. Siedziałam w pierwszym wagonie, pięknym takim i pachnącym, jak w tych na trasie Katowice- Warszawa. I klima była, i gniazdka, i wifi! Popołudnie i wieczór upłynął pod znakiem Izy i śmiechu do łez (albo do jak będziecie tak głośno, to przyjedzie policja, bo już jest po 22!), gry ni to karcianej, ni to planszowej, której zasady jasno potrafi wytłumaczyć mężczyzna- informatyk i których to zasad jedynie on kurczowo się trzyma. Nawet nie wiecie, jaka to frajda oszukiwać i podpowiadać sobie nawzajem, jeśli się wie, że wszyscy gramy razem i musimy współpracować ;)! Oczywiście, zanim zrozumiałyśmy z Izą zasady, wymyśliłyśmy własne 
(M: Jak jest żółty, to musisz nasikać, jak zielony- nasmarkać, a jak czerwony...? I: To musisz dostać okres! I gramy z Jackiem!), ale potem gra nas wciągnęła, pomimo, że przez oszustwa zostałyśmy zhańbione i nie zasługiwałyśmy na miano pirotechnika, czy coś takiego :P. Nazajutrz była konferencja, ale wcześniej budzik nie zadziałał, za to zadziałał Jacek, wyrywając nas z objęć Morfeusza, zadając fundamentalne pytanie: A wy to nie wstajecie? Gwałtowna to była pobudka, aż mnie łeb rozbolał. Na konferencji najfajniejszym elementem było spotkanie koleżanki ze studiów, no i jej trzeci moduł (konferencji!!!!!), no może jeszcze lunch. A tak, to było dość słabo. Potem inne udane spotkanie, cudowne dzieciaki kolejnej koleżanki, zostawienie teczki, pędzenie na autobus (który okazał się złym autobusem). Po drodze spotkanie lisa. On- stanął na mojej drodze, a konkretnie na moim chodniku. Ja pomyślałam, że jeśli będę dalej szła, to on się przelęknie i wyleci prosto na ulicę, a ja będę winna jego śmierci. Wpadłam na pomysł, że poszukam telefonu- bo akurat dostałam smsa- może przy okazji zrobię mu zdjęcie. Ja kucam i próbuję znaleźć telefon w przepastnej torebce, on stoi nadal. Z prawej nadjeżdża rower, a siedzący na nim kolarz (jak mnie to słowo razi pisownią!) zaczął wydawać dziwne dźwięki w celu wystraszenia lisa. Skuteczny zabieg, lis zwiał na pobliską górkę, a potem w krzaki, kiedy chciałam go uwiecznić znalezionym srajfonem (był w kieszeni). Przejdę do meritum, bo strasznie dużo tekstu już jest. Poszłyśmy z Izą na imprezę (nasze imprezy zwykle są totalnym niewypałem. Jedna jedyna udana była w sierpniu na Śląsku), było coś tam lejdismadmłazel, że wchodzimy i pijemy za darmo, bo cycki mamy. Weszłyśmy, stanęłyśmy przy barze, oczekiwałyśmy na mojito z 15 minut, a potem tańczyłyśmy. Kiedy stanęłyśmy przy barze po raz drugi i w końcu postanowiono nas obsłużyć, okazało się, że za darmo są tylko drinki, wybrane, ale przy tym barze się skończyły. Woda 4 złote, szał. Przemknęłyśmy do baru nr II, gdzie niczym przy wodopoju zagnieździły się już inne łanie i gazele. Po ok 40 minutach opierania się o bar, kiedy totalnie straciłam już nadzieję, barman przyjął moje zamówienie. Jako, że było mi wszystko jedno, powiedziałam "dwa dobre, owocowe, darmowe drinki". Darmowe i dwa się zagdzało. Owoce to cząstki cytryny i grapefruita. Reszta to lód, 7up, grenadyna (albo coś innego różowego obrzydliwie słodkiego) i znikoma ilość alkoholu. Musiałyśmy czekać, aż lód się rozpuści i uczyni ten ulep czymś bardziej znośnym. Tak nas to zamuliło, że po przetańczeniu 3 piosenek, postanowiłyśmy wyjść. I w tym momencie Iza stwierdziła, że w życiu nie ma nic za darmo, a ja przyznałam jej rację. Za darmo był za to widok lisa (tak, kolejnego!) w samym centrum miasta. Ten Lublin to szalony jakiś.

Jesienne pozdrowienia, M.

2 komentarze:

  1. Wariatki, na darmoszkę liczyły... W Lublinie, gdzie cycków od groma!
    (zmieniłam adres bloga, jakby coś)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, głupie i naiwne :P! Widziałam na fb, że zmieniłaś, przeraziło mnie trochę to, o czym tylko wspomniałaś i co zamierzasz rozwinąć.

      Usuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...