źródło zdjęć kamienicy: http://warszawanazdjeciach.pl/kamienica-przy-ul-chodakowskiej-22/
Myślałam, że już nie zasiądę do komputera! A to hiszpański, a to pranie, a to kocie rzygi, i jeszcze mega-ważne rozmowy na facebooku. Siadłam, piszę. Siądźcie, czytajcie.
Dawno, dawno temu (27.08. b.r.) pojechałam na sesję nagraniową Łąki Łan. Jak się tam znalazłam, dlaczego, i po co, pisałam już wcześniej. Skończyłam na tym, że śmiałyśmy się z Izą bardzo głośno (nawet pamiętam, z czego!), a potem bez problemu dotarłyśmy na miejsce. Tym miejscem była zabytkowa kamienica przy ulicy Chodakowskiej 22. Naszym oczom ukazały się stare mury i komunikat "Budynek grozi zawaleniem". Troszkę się przestraszyłyśmy, że może jednak pomyliłyśmy miejsca (jak zwykle), ale zaraz zauważyłyśmy łąkowy wóz, a po chwili chłopaka (Bartek!) zmierzającego w naszą stronę - chyba jakiś jasnowidz, bo od razu wiedział, że ja jestem Magda (wcale nie wiedział, że tam będziemy i nie widział mojego zdjęcia na facebooku). Zaprowadził nas do środka, przedstawił ekipie i oprowadził po kamienicy. Budynek powstał w 1914 roku i należał do Leona Doyleya. Miał kilka pięter, wąską i ciemną klatkę schodową, mnóstwo zakamarków, i zapewne niejdno tajemne przejście, co mocno działało na wyobraźnię.
Okazało się też, że w jednej części urzędują szaleni fizycy, którzy nic a nic nie robili sobie z faktu, że już za moment staną się mimowolnymi świadkami TAKIEGO wydarzenia. Pomysłodawca i głównodowodzący w Postcard Session (Piotrek!) zaprowadził nas na saaaamą górę, skąd roztaczał się widok na zapłakaną deszczem stolicę. Usiadłyśmy na tarasie, czekając aż wszyscy będą gotowi, deszcz padał, a ja miałam wrażenie, że zaraz usnę- na szczęście obecność przyfruwających co jakiś czas owadów- Bonków i Motyli sprawiała, że wydobywałam z siebie ostatnie zapasy energii. Czas płynął leniwie, z dołu dochodziły różne dziwne dźwięki, aż w końcu padło "zaczynamy!" i mogłyśmy zejść na dół, i w całej okazałości zobaczyć- od lewej (będę odmieniała pseudonimy, jak każde szanujące się polskie nazwisko!): Ponia Kolnego, Mega Motyla, Jeżusa Mariana, Zająca Cokictokloca, Niesfornego Bonka i Paprodziada. Jeśli dziwią Was te nazwy, to znak, że natychmiast musicie poznać Łąki Łan. Wtedy nic już Was nie zdziwi. Co tu dużo mówić... Było fantastycznie! Na koncertach można zobaczyć Owady i Ssaki w strojach odświętnych. Tym razem ubrali się dość zwyczajnie. Za to muzyka... Ich muzyka nie jest zwyczajna. Jest zwyczajnie niezwykła. Kto załączony, ten wie. Było dużo prób, podczas których bujałam odwłok i śpiewałam razem z Izą, i nagrania niepróbne, podczas których bałam się poruszyć i oddychać, żeby nie popsuć atmosfery, albo... czegokolwiek. Mogłam się bezwstydnie gapić na emocje malujące się na twarzach ŁŁ (ale mi teraz wszystkie laski, wywrzaskujące na koncertach "Zaaaaająąąąąc" zazdroszczą! Och, nie, ja przecież wcale się tak ostatnio na ich koncercie w Katowicach nie darłam, z tym swoim różowym kwietnym wiankiem na głowie :P...) - a chłopaki z Postcard Session uchwycili to doskonale. Widać jak Poń, Bonk i Zając- czyli Jarek, Michał i Bartek przeżywają to, co grają i Jeżusa - czyli Marka- grającego jak w transie na cymbałkach (Iza była nim urzeczona, obie stwierdziłyśmy, że to niemożliwe tak grać, wcale się nie myląc). W filmie widać też magię, czuć tę atmosferę (mnie też trochę widać- jak nie oddycham). Nawet kot dołączył- przyszedł sam z siebie, posłuchał jak brzmią Pompeje, i wrócił do swoich kocich spraw (oczywiście, że później próbowałam go złapać i zagłaskać :P). Nie widać tego, że mają absurdalne poczucie humoru, ale żeby tego doświadczyć, wystarczy posłuchać ich muzyki :). Było świetnie, wcale nie chciałam wracać do domu- a przynajmniej nie bez zdjęcia z Łąki Łanem- takie okazje się nie zdarzają często. Mam dowód, mam, patrzcie!
Fajni są, co? Wszyscy, co do jednego czułka i pazurka.
Do domu wracać nie chciałam, ale jednak trzeba było. I tu zaczęły się schody. Kto mnie zna (albo czyta), ten wie, że zgubić się (nawet we własnym mieście), to dla mnie nie problem. A Warszawa to zawsze ma dla mnie nowe niespodzianki. Ktoś z ekipy PS ustalił, że szybciej będzie, jeśli pojadę na dworzec wschodni (albo zachodni? nie pamiętam...). Pojęcia nie miałam, gdzie jest przystanek, więc Bartek zaproponował, że mnie zaprowadzi. Iza pojechała swoim tramwajem na dworzec centralny (bo ona z Lublina, pamiętacie). Byliśmy w połowie drogi, gdy zza zakrętu wyjechał autobus i zaczął zataczać się w stronę przystanku. -To twój!- krzyknął Bartek i jak prawdziwy gentleman pobiegł zatrzymywać pojazd, żebym zdążyła do niego wsiąść. A że biegam całkiem nieźle, w te pędy ruszyłam za nim i po kilkunastu sekundach byłam w suchym autobusie, próbując jednocześnie skasować bilet i odebrać dzwoniący telefon. Usiadłam. Siedzę. I myślę. Bo ja dużo myślę. Po jakimś czasie orientuję się, że nie wiem, ile się jedzie na dworzec, i gdzie właściwie mam wysiąść. Spoglądam na elektroniczną tablicę pokazującą trasę autobusu. Dworzec wschodni (zachodni?!) pozostał w szarej strefie. Serce podchodzi mi do gardła... Czy ja już zdążyłam go przegapić? Że przystanek już BYŁ upewnia mnie szara strefa, wędrująca w kierunku przeciwnym niż przystanek. Świetnie. Pytam jakiejś kobiety, okazuje się, że... wsiadłam do dobrego autobusu, ale w złą stronę. Jakie to... typowe. Wysiadam. Deszcz leje. Chyba nawet mam parasolkę, która, niestety, nie chroni mojej mega długiej spódnicy przed nasiąkaniem (o tym, że baldresówa nie jest wodoodporna też już Wam wspominałam). Kręcę się w kółko, docieram do przystanku, w międzyczasie kontaktuję się z Bartkiem (głupio mu było, i dobrze :P), i mówię, że jestem w czarnej dupie, i nie wiem, jak się z niej wydostać. Boże, ile tu już tekstu... W skrócie Wam napiszę, że wsiadłam do tramwaju, który miał mnie zawieźć na centralny, a zawiózł przystanek dalej, bo kończył trasę. Potem było tylko gorzej, bo spódnica z jasnoszarego stała się grafitowa (od wody), a w butach miałam jezioro, i wiadomo było, że nie mam szans zdążyć na pociąg do Katowic. Koniec końców był taki, że wylądowałam w Pawilonach na piwie w doborowym towarzystwie ekipy z Postcard Session. W domu byłam następnego dnia o 8 rano. Noc spędziłam w pociągu do Krakowa, prawie nie śpiąc (to była czwarta nieprzespana noc pod rząd)- z resztek snu wyleczył mnie facet, który, gdy zasypiałam, dotykał moich kolan. Najpierw myślałam, że podoba mu się spódnica. Ale, gdy powiedział, że mogę sobie położyć nogi na nim, żeby było mi wygodniej, zwątpiłam... Cóż, to całkiem inna historia ;)... I tak było warto! To teraz KLIP! Obejrzyjcie koniecznie ten i inne dzieła, bo chłopaki tworzą małe arcydzieła! Dzięki nim odkryłam nowe muzyczne fascynacje- o tym też kiedy indziej ;)... A ja jeszcze raz DZIĘKUJĘ, że mogłam tam być i przeżywać :).
